Zawsze istnieje inna, pozytywna perspektywa, nawet jeśli początkowo jej nie dostrzegamy. Wywiad z Janem Melą

Jan Mela od 10 lat w Fundacji Poza Horyzonty pomaga innym dostrzec nową perspektywę tam, gdzie wydawało się, że jej nie ma (fot. Jan Mela, autoportret)

Jan Mela od 10 lat w Fundacji Poza Horyzonty pomaga innym dostrzec nową perspektywę tam, gdzie wydawało się, że jej nie ma (fot. Jan Mela, autoportret)

Można się od niego uczyć, jak się nie poddawać i zamieniać trudności na coś dobrego, widzieć szklankę zawsze do połowy pełną. To są te nasze codzienne bieguny w życiu, które nie każdemu udaje się zdobyć. A wystarczy uwierzyć, że da się znieść i pokonać przeciwności losu.

Jan Mela w rozmowie wielokrotnie powtarza, jak istotne są spotkania z drugim człowiekiem i jak dzięki ludziom udało mu się dostrzec inną perspektywę tam, gdzie wydawało się, że jej nie ma. Od dekady w Fundacji Poza Horyzonty pomaga innym też ją zobaczyć.

„The Epoch Times”: Już w młodym wieku zmierzyłeś się z licznymi trudnościami. Jako dorosły mężczyzna jak sądzisz, co spowodowało, że założyłeś Fundację Poza Horyzonty i pomagasz innym?

Jan Mela: Myślę, że to jest kwestia wychowania i własnego doświadczenia pomocy.

10 lat prowadzimy Fundację, ale gdy patrzę na swoje życie, widzę głównie doświadczenie otrzymywania pomocy. W sytuacjach, kiedy ja sam czy my jako rodzina potrzebowaliśmy wsparcia zarówno finansowego, jak i duchowego, motywacyjnego, to tacy ludzie dobrej woli zawsze się obok nas znajdowali.

Jeżeli mamy możliwość, żeby komuś pomóc, to warto się dzielić tym, co mamy (fot. Jan Mela, autoportret)

Jeżeli mamy możliwość, żeby komuś pomóc, to warto się dzielić tym, co mamy (fot. Jan Mela, autoportret)

To wyrobiło we mnie poczucie, że człowiek to istota społeczna i że nigdy nie wiadomo, co się w naszym życiu wydarzy. Nikt sobie nie planuje choroby czy niepełnosprawności. Różne negatywne rzeczy bierzemy pod uwagę, ale raczej w mikroskali. Nie rozważamy, jak by się żyło bez wzroku, jeżdżąc na wózku czy w inny sposób, więc zawsze, gdy to nas spotyka, jest zaskoczeniem.

Jeżeli mamy możliwość, żeby komuś pomóc, to warto się dzielić tym, co mamy. Wierzę, że wszystko jest nam dane w pożyczkę. Święty Franciszek mówił, że to, co mamy, tego nie posiadamy, tylko to chwilowo się koło nas znajduje. Dlatego właśnie warto się dzielić.

Trudne doświadczenia dają przestrzeń, którą można się dzielić. Widzę to w naszej pracy.

Zastanawiając się, co jest główną misją Fundacji, zapisaliśmy, że jest to towarzyszenie naszym podopiecznym w różnych momentach życia – także tych najtrudniejszych.

Czasem jest ono dużo więcej warte niż stworzenie programu dofinansowania. Gdy jadę i rozmawiam, nie jak prezes z podopiecznym, tylko jak człowiek z człowiekiem. – Słuchaj, nie mogę ci powiedzieć, że dokładnie wiem, co czujesz, bo ilu ludzi na świecie, tyle scenariuszy, ale kiedyś byłem w podobnym momencie życia jak ty i wydawało mi się, że czeka mnie tylko czarna rozpacz i zero perspektyw. A to się zmieniło i wiem, że da się przez to przejść, więc uszy do góry i tak zrobimy, żeby było dobrze. Z każdej sytuacji da się coś dobrego wyciągnąć.

Towarzyszenie w różnych momentach życia wymaga ciągłej uważności i zaangażowania. Zdjęcie z wyprawy podopiecznych Fundacji (fot. Jan Mela)

Towarzyszenie w różnych momentach życia wymaga ciągłej uważności i zaangażowania. Zdjęcie z wyprawy podopiecznych Fundacji (fot. Jan Mela)

Mówiłeś kiedyś, że Marek Kamiński podzielił się z Tobą wiarą w marzenia, a Ty czym się dzielisz z innymi?

Sporo czerpiemy z doświadczeń ludzi, których spotykamy. Ważna jest dla mnie idea, która przyświecała Markowi Kamińskiemu przy wyprawie na biegun północny. Mnie wtedy świat podróży wydawał się kompletnie niedostępny, nie sądziłem, że prowadzenie fundacji mogłoby być jakąś przyszłością. Chodzi o to, że warto w każdym człowieku znaleźć coś dobrego i oczywiście pokornie zdawać sobie sprawę, na jakie rzeczy nie mamy w naszym życiu wpływu. Nie wrzucać jednak wszystkiego do tego worka „niemożliwości” i umieć wykorzystywać swoje atuty.

To podejście podczas wyprawy pokazało mi, że nawet z najtrudniejszej sytuacji można się wykaraskać i coś sensownego z tego wyciągnąć.

Najważniejsze jest to, żeby uwierzyć w siebie. Wcale nie chodzi o zdobywanie biegunów, szczytów, przebiegnięcie maratonów, lecz o zmianę perspektywy. Trzeba uświadomić sobie, że społeczeństwo nie jest podzielone na ludzi sukcesu i tych, którzy nie mają o co walczyć, bo i tak będą mieli zawsze przekichane. Oczywiście, gdy to zrozumiemy, nagle nie zrobi się magicznie i hiperprosto, i marzenia się spełniają. To nierealne.

Chodzi o zmianę perspektywy. Trzeba uświadomić sobie, że społeczeństwo nie jest podzielone na ludzi sukcesu i tych, którzy nie mają o co walczyć. Na zdjęciu wyprawa na Kilimandżaro (fot. Jan Mela)

Chodzi o zmianę perspektywy. Trzeba uświadomić sobie, że społeczeństwo nie jest podzielone na ludzi sukcesu i tych, którzy nie mają o co walczyć. Na zdjęciu wyprawa na Kilimandżaro (fot. Jan Mela)

Marek nauczył mnie 15 lat temu przy wyprawach, że żadne marzenia same się nie spełniają, że mało co się dzieje samo. Mija dzień za dniem, a my musimy sporo pracy włożyć, żeby nasze różne cele i marzenia móc spełnić.

Wciąż mnie zaskakuje, że moje życie tak się poukładało, że ludzie chcą słuchać o moich doświadczeniach przechodzenia przez trudności w tak różnych miejscach: w szkołach, szpitalach, na uniwersytetach, w zakładach karnych, że to, co robię, mogę też przekuwać na grunt zawodowy. Na pół etatu prowadzę Fundację, a na drugie pół firmę szkoleniową.

Prowadzę szkolenia dla firm, korporacji, dla ludzi, którzy zajmują się rzeczami kompletnie dla mnie abstrakcyjnymi, zarabiają ogromne pieniądze, i to, że ja mam im coś do powiedzenia, to dla mnie taki przedziwaczny cud.

Zauważam, że wszędzie tam jest potrzeba motywacji i – choć to duże słowo – prawdy. Dlatego staram się, żeby moje szkolenia miały jak najmniej wspólnego z konwencjonalnym coachingiem.

Zresztą piszą do mnie, że potrzebują kogoś, kto się podzieli swoimi doświadczeniami, więc nie gram superspeca, nie udaję, że wiem, czym się oni zajmują. Myślę, że dotykają różnych kryzysów tak jak każdy. Papież Paweł VI powiedział kiedyś, że dzisiejszy świat potrzebuje bardziej świadków niż nauczycieli. Te słowa nie tracą na aktualności.

Najważniejsze jest to, żeby uwierzyć w siebie. Na zdjęciu podopieczni Fundacji podczas wyprawy (fot. Jan Mela)

Najważniejsze jest to, żeby uwierzyć w siebie. Na zdjęciu podopieczni Fundacji podczas wyprawy (fot. Jan Mela)

Jest potrzeba mówienia o prawdzie, czyli też o trudzie. Świat tak działa, że człowiek dąży do harmonii, przyjemności, do unikania trudności, a więc promowany jest hedonistyczny obrazek życia.

To nie jest tak, że mi się to nie podoba i że ja mówię nie, nie ma radości, cierpimy i się smucimy. To nie o to chodzi. Ale nie ma bata, każdego z nas różne trudności spotykają. Dlatego nie ma co udawać, że powiem, jak wszystkich trudności uniknąć, bo to nierealne. Tylko na podstawie osobistych doświadczeń podzielę się, jak przez nie przechodzić i iść swobodniej przez życie.

Mam poczucie, że ludzie wszędzie są bardzo podobni, czy to są prezesi, dyrektorzy, czy osoby osadzone w placówce postpenitencjarnej. Wszystkim brakuje bardzo podobnych rzeczy.

Wszyscy mamy czasami potrzebę porozmawiać, a w dzisiejszym świecie nie zawsze jest na to miejsce, zwłaszcza jeśli to dotyczy jakiejś tragedii, bo mamy zawsze być porządni, eleganccy, uśmiechnięci. Zdarza się, że po szkoleniach proszą mnie o rozmowę, przełamują się i mówią mi o tym, co przeszli. To jest bardzo potrzebne.

„Mam poczucie, że ludzie wszędzie są bardzo podobni, czy to są prezesi, dyrektorzy, czy osoby osadzone w placówce postpenitencjarnej. Wszystkim brakuje bardzo podobnych rzeczy”. Na zdjęciu podczas spotkania w zakładzie penitencjarnym (fot. Jan Mela)

„Mam poczucie, że ludzie wszędzie są bardzo podobni, czy to są prezesi, dyrektorzy, czy osoby osadzone w placówce postpenitencjarnej. Wszystkim brakuje bardzo podobnych rzeczy”. Na zdjęciu podczas spotkania w zakładzie penitencjarnym (fot. Jan Mela)

Czy masz wrażenie, że ludzie zmęczyli się udawaniem i tym, że popkultura, media narzucają nam schemat bycia wiecznie młodym, sprawnym, szczupłym, zadowolonym bez względu na to, co naprawdę czujemy?

Myślę, że tak. Często próbuje się nam m.in. poprzez media wtłoczyć kolorowy obrazek świata. Zresztą w Fundacji też niejednokrotnie się na tym przejechaliśmy. To pokazuje, jak łatwo wpaść w uproszczony schemat.

Gdy zakładaliśmy Fundację, mimo mojego osobistego doświadczenia niepełnosprawności i trudności z tym związanych, wydawało się nam, że to wszystko będzie stosunkowo proste. Okazało się zupełnie inaczej.

Zderzenie z wizerunkiem idealnego, symetrycznego i zdrowego człowieka, do którego po wypadku dopasować się nie da, też jest traumą. Metalowa ręka czy noga jest bardzo istotnym narzędziem, substytutem, ale nie jest ręką ani nogą.

Do nas często trafiają podopieczni i pytają: – Czy mogą państwo doradzić taką protezę, żeby było jak wcześniej.

A my na dzień dobry mamy trudne wieści, że są protezy elektroniczne za ponad 200 tys., każdy palec się rusza, ale to nie ma wiele wspólnego z ręką.

Metalowa ręka czy noga jest bardzo istotnym narzędziem, substytutem, ale nie jest ręką ani nogą (fot. Jan Mela)

Metalowa ręka czy noga jest bardzo istotnym narzędziem, substytutem, ale nie jest ręką ani nogą (fot. Jan Mela)

Nie zdajemy sobie sprawy, jak genialnie jest zaprojektowane ludzkie ciało. Ile rzeczy robimy jednocześnie, prawie że automatycznie. Ilu ruchów i receptorów wymaga np. wyjęcie telefonu z kieszeni. Jak układamy dłoń, w ilu stawach to się zmienia. Jak ważne jest, że możemy czuć, że to telefon, i robić rzeczy bez patrzenia. Protezą bez czucia wszystko musimy dokładnie wysterować i obserwować każdy ruch. Nic ręki nie zastąpi.

Dajemy ludziom przestrzeń na wybór i radzimy konsultować: – Chcesz taką protezę, porozmawiaj z kimś, kto taką ma i jej używa lub nie używa, żeby się nie okazało, że to jest sztuka dla sztuki.

Później mógłby to być straszny ciężar dla tego człowieka, gdy jednak nie używa protezy, a wszyscy, którzy zaangażowali się w pomoc, dopytują, jak mu się z nią funkcjonuje. Znowu trzeba spełnić czyjeś oczekiwania.

Mieliśmy kilka takich sytuacji, w których na oficjalne spotkania z nami ktoś przyjeżdża, udając, że super mu się chodzi na protezie, a gdy spotykamy tę osobę w innej sytuacji, albo dowiadujemy się z relacji innych, okazuje się, że na co dzień jej w ogóle nie używa, bo sprawia mu ona więcej trudności, niż przynosi pożytku.

Fundacja Jaśka Meli Poza Horyzonty organizuje wsparcie psychologiczne, motywacyjne, od czasu do czasu wyprawy integracyjne, spotkania, obozy nauki chodu. Na zdjęciu fundacyjna wyprawa na Elbrus (fot. Jan Mela)

Fundacja Jaśka Meli Poza Horyzonty organizuje wsparcie psychologiczne, motywacyjne, od czasu do czasu wyprawy integracyjne, spotkania, obozy nauki chodu. Na zdjęciu fundacyjna wyprawa na Elbrus (fot. Jan Mela)

Wtedy, jeśli możemy, siadamy i rozmawiamy. Mówię: – Nie oczekuję od ciebie, że będziesz sportowcem. Wiem, że ci jest głupio względem tych osób, które pomogły, przeznaczyły pieniądze. Jednak i prywatnie, i służbowo zależy nam na tym, żebyś mógł fajnie funkcjonować, a nie na tym, żebyś był uśmiechnięty na ulotce, żeby pokazać, że jest OK, kiedy nie jest, bo nie o to chodzi.

To towarzyszenie w różnych momentach wymaga ciągłej uważności, zaangażowania i czasami jest bardzo trudne.

Poza tym po założeniu protezy pojawi się masa sytuacji, w których będzie się trzeba konfrontować z różnym odbiorem społecznym, i warto się na to wszystko przygotować.

Jeszcze odnośnie schematów. Jako Fundacja to przepracowaliśmy, lecz nadal się zdarza, że niektórym pomagającym wydaje się, że podopieczny, gdy są już pieniądze na protezę na koncie, jest gotowy przyjść na konferencję prasową i powiedzieć: „teraz już żyję na maksa, mam robotę i jestem w pełni zadowolony”.

Z Tatą na triathlonie (fot. Jan Mela)

Z Tatą na triathlonie (fot. Jan Mela)

Absolutnie niczego nie zarzucam darczyńcom, bo nie wynika to z ich złej woli, każdy chce zrobić coś dobrego. Chodzi o to, żeby zwrócić uwagę, że nasza praca w przywracaniu w miarę pełnej sprawności nie tylko fizycznej, ale też mentalnej jest długotrwałym procesem.

Organizujemy wsparcie psychologiczne, motywacyjne, od czasu do czasu wyprawy integracyjne, spotkania, obozy nauki chodu.

To jest też pretekst do spotkania się osób w bardzo podobnej sytuacji. Dla mnie to jest za każdym razem odlot, kiedy widzę, jak siedzi sobie np. trzech panów, którzy mają protezy udowe, czyli mają różne stawy kolanowe, podciągają nogawkę i rozmawiają jak o motoryzacji: – A ty jaki masz model kolana? A jaką stopę? A jak się odbija?
To jest niesamowite, bo idąc ulicą, łatwiej spotkać fana BMW i pogadać o silnikach niż po pierwsze, fana protez, a po drugie, kogoś, kto ma doświadczenie w ich użytkowaniu, a do tego jeszcze móc się wymienić opiniami.

Cykliczne wyprawy integracyjne Forest Jump dają m.in. możliwość rozmowy z ludźmi znajdującymi się w podobnej sytuacji. Można poobserwować innych, uczyć się od siebie wzajemnie. Zdjęcie z jednej z wypraw z podopiecznymi Fundacji (fot. Jan Mela)

Cykliczne wyprawy integracyjne Forest Jump dają m.in. możliwość rozmowy z ludźmi znajdującymi się w podobnej sytuacji. Można poobserwować innych, uczyć się od siebie wzajemnie. Zdjęcie z jednej z wypraw z podopiecznymi Fundacji (fot. Jan Mela)

Co dla Ciebie po otrzymaniu protezy było najtrudniejsze, co musiałeś przełamać, żeby jej nie odłożyć, tylko używać?

W każdym wieku to wygląda inaczej. My pomagamy osobom bez względu na sposób amputacji, na wiek.
Straciłem nogę i rękę w wieku 13 lat. Chociaż wiedziałem, że to będzie wymagało rehabilitacji, to jak każdy, kto straci nogę czy rękę, pragnąłem dostać protezę i od razu wrócić do sprawności. Też się przejechałem na tym, że jak dostanę nogę, to będę mógł normalnie wszędzie śmigać i robić nie wiadomo co.

Pierwszą protezę nogi, taką bardzo archaiczną, dostałem jakieś cztery miesiące po amputacji. Oczywiście lekarz powiedział, żeby spokojnie ćwiczyć z pół godzinki dziennie, żeby sobie krzywdy nie zrobić, i chodzić z kulą.

Ja na to powiedziałem: – Tak, tak, jasne, doktorku.

Kule ciapnąłem tacie do bagażnika i cały dzień łaziłem na tej nodze. Byłem zadowolony na maksa. Obtarłem sobie nogę tak, że trzy dni potem nie mogłem zakładać protezy. Ale nie żałuję. Dostać nogi to jest po prostu taki kosmos, szał. Nie do opisania.

Potem rehabilitacja i cała ta droga była żmudna i uciążliwa. Kiedy się obserwuje rówieśników, którzy normalnie chodzą, nie mają problemów, że coś ich obciera, to było bardzo trudne.

„Każdy człowiek, z jakąkolwiek ilością kończyn i nawet całkowicie zdrowy i pełnosprawny, powinien wykonać w swojej głowie pracę skonstruowania poczucia własnej wartości” (fot. Jan Mela, autoportret)

„Każdy człowiek, z jakąkolwiek ilością kończyn i nawet całkowicie zdrowy i pełnosprawny, powinien wykonać w swojej głowie pracę skonstruowania poczucia własnej wartości” (fot. Jan Mela, autoportret)

Samo rozmawianie z ludźmi było na początku bardzo trudne. Powiedzenie: weź mi pomóż, bo ja jedną ręką tego nie potrafię, albo z tą nogą przejdę ten kawałek, ale w swoim tempie. Wychodzenie z informacją i nieustanne uczenie ludzi wokół nas, którzy nie zdają sobie sprawy i często nawet nie wiedzą, że ktoś ma protezę, ponieważ zazwyczaj tego nie widać.

Także akceptacja sytuacji, że zawsze będę osobą niepełnosprawną, z jakąkolwiek protezą, i pojawią się okoliczności, w których będę narażony na to, że tej protezy użyć nie będę mógł.

Gdy chodzę na basen, to pływam bez protezy, i też wtedy przychodzi moment trudny, kiedy muszę ją zdjąć, założyć klapka i na jednej nodze skakać, co oczywiście zawsze budzi jakieś zdziwienie i zainteresowanie.

Dlatego każdy człowiek, z jakąkolwiek ilością kończyn i nawet całkowicie zdrowy i pełnosprawny, powinien wykonać w swojej głowie pracę skonstruowania poczucia własnej wartości.

To jest taka trudność uniwersalna.

To, że jest się kimś, nie oznacza bycia superprezesem, ale dobrym człowiekiem (fot. Jan Mela, autoportret)

To, że jest się kimś, nie oznacza bycia superprezesem, ale dobrym człowiekiem (fot. Jan Mela, autoportret)

Czasem mi się wydaje, gdy wchodzę do szpitala na oddział rehabilitacji czy onkologiczny, że spotykam ludzi, którzy są bardziej zaprawieni w boju i bardziej przekonani o tym, że w życiu trzeba być fighterem mimo różnych przeciwności losu. Z kolei jeżdżąc do płatnych ogólniaków, gimnazjów w dużych miastach, zauważam, że młodzi ludzie łatwo się poddają. Kryzys wartości i brak poczucia, że można być kimś, a kimś nie musi znaczyć superprezesem, ale dobrym człowiekiem, są ogromne. Liczba ludzi bez powodu przekonanych o swojej brzydocie, głupocie, beznadziei jest kosmiczna.

Uderzyło mnie, gdy przeczytałem, że w czasie wojen i powstań współczynnik depresji i samobójstw drastycznie spada, bo nie ma czasu zajmować się głupotami, tylko trzeba walczyć. A tak niestety jesteśmy skonstruowani, że jak obiektywnie nie ma na co narzekać, to spokojnie człowiek coś sobie zawsze wynajdzie.

Myślę, że dzisiaj z powodu dobrobytu to nam się wszystkim w głowach przestawia.

Na spotkaniach pokazuję, że warto szukać innej perspektywy. Idealnie nie masz, ale pomyśl o kimś innym w twoim wieku, teoretycznie o podobnej historii życiowej, a jednak w zupełnie innej sytuacji.

Osobiście mnie to dotyka i jest jak wylanie kubła zimnej wody na głowę, gdy spotykam ludzi bardziej niepełnosprawnych niż ja i radzących sobie lepiej. Nie tylko fizycznie, lecz nawet w ogóle nastawionych optymistyczniej do życia. Wtedy to mnie prowadzi do takiej refleksji: a ja narzekam.

Dla mnie podstawą jest spotkanie z drugim człowiekiem.

„Nikt nie jest samotną wyspą i samemu naprawdę niewiele by można w życiu zrobić”. Na zdjęciu podczas spotkania w zakładzie penitencjarnym (fot. Jan Mela)

„Nikt nie jest samotną wyspą i samemu naprawdę niewiele by można w życiu zrobić”. Na zdjęciu podczas spotkania w zakładzie penitencjarnym (fot. Jan Mela)

Staram się mieć w sobie jak najwięcej wdzięczności za to, co możemy robić, i za różne inne rzeczy w moim życiu. Włożyłem w to sporo pracy, ale mam poczucie, że wiele wydarzyło się przede wszystkim dzięki ludziom, którzy mi pokazali: patrz, chłopie, pewnie można narzekać, masz do tego prawo, ale ja ci pokażę, że można inaczej, i ty sobie wybieraj. Miej jednak świadomość, że to, że nie żyjesz fajniej, aktywniej, i nie mam tu na myśli aktywności sportowej, lecz życiową, to naprawdę jest twój wybór, więc miej świadomość, że da się żyć inaczej.

I tym staramy się dzielić. Nikt nie jest samotną wyspą i samemu naprawdę niewiele by można w życiu zrobić.

Według Ciebie jakie robi się błędy, zwykle z dobrej woli, chcąc pomóc osobie nie w pełni sprawnej?

Bardzo często mylone są pojęcie pomagania, wspierania a wyręczania. To nagminny błąd. Niestety wtedy z ludzi niepełnosprawnych robi się kaleki. Widzę po sobie i po innych, jak wielką satysfakcją jest dochodzenie do czegoś samemu.

Uczestnicy jednej z wypraw integracyjnych Fundacji (fot. Jan Mela)

Uczestnicy jednej z wypraw integracyjnych Fundacji (fot. Jan Mela)

To się dzieje w dobrej wierze. Każdemu z nas jest trudno wejść w jakąś inną perspektywę. Widzimy człowieka niewidomego i myślimy sobie, że jak pójdzie do naszej kuchni zrobić sobie kawę, to na pewno walnie w coś głową i będziemy mieli go jeszcze na sumieniu. A jak już zagotuje wodę, to narozlewa, więc najwygodniej jest, żeby on siadł i my mu zrobimy tę kawę. A najchętniej to jeszcze byśmy go tą kawą napoili, gdyby było można. A nie o to chodzi.

Na wyprawy w ramach integracji jadą osoby nie tylko bez nóg czy rąk, lecz także z innymi niepełnosprawnościami. Wszyscy wtedy bardzo wiele uczymy się i na temat swoich ograniczeń, i na temat wynikających z nich hipermocy oraz mnóstwa kreatywnych patentów na funkcjonowanie. Akurat niewidomi są najbardziej kosmiczni i zaskakujący, jakie mają sposoby na przeróżne rzeczy.

Wydaje nam się, że jak ktoś nie ma ręki, to buta sobie nie zawiąże, a okazuje się, że może jednak da się to zrobić.
Dlatego spotkania integracyjne z osobami w podobnej sytuacji są rewelacyjne. Coach ci powie, że wszystko jest możliwe, że co prawda nie wie, jak but zawiązać jedną ręką, ale na bank się da, więc się nie poddawaj. To jednak jest trochę puste.

Sam miałem tak. Do głowy mi nie przyszło, że mógłbym sobie buty sznurować jedną ręką. Założyłem, że prościej będzie nosić buty łatwo się zakładające.

Podczas jednej z wypraw naszej Fundacji poznałem Romka, który też nie ma ręki. Patrzę, co on tam rzeźbi przy butach, i mówię: – Romek, kosmita jesteś, a mógłbyś rozwiązać sobie but i pokazać powoli krok po kroku, bo ja bym chętnie się nauczył.

I Romek mnie nauczył, i dzięki temu łatwiej mi się żyje.

Nie trzeba chodzić w butach sznurowanych, ale fajnie jest mieć taką możliwość i wiedzieć, że nawet gdy wybieram coś innego, to dlatego że mogę, a nie dlatego że jestem przez coś zmuszony.

Nie chodzi o to, żeby ktoś, kto robił wszystko za drugą osobę, nagle kazał jej być w pełni samodzielną.

Fundacja stara się podzielić z podopiecznymi tym, że da się żyć inaczej, aktywniej, ciekawiej (fot. Jan Mela)

Fundacja stara się podzielić z podopiecznymi tym, że da się żyć inaczej, aktywniej, ciekawiej (fot. Jan Mela)

Trzeba szukać rozwiązań, dzięki którym osoba może funkcjonować stosunkowo samodzielnie. To jest ważne, żeby mieć świadomość, że jest ktoś, kto nam z czymś, z czym naprawdę nie dajemy sobie rady, pomoże, ale żeby się nie wyłączyć kompletnie z życia.

Istotne jest też, żeby ludzi informować, jakiej pomocy potrzebujemy. A gdy chcemy komuś pomóc, to trzeba dopytywać, czy ta pomoc jest potrzebna. Jeśli tak, to jak można pomóc, żeby nie robić z ludzi kalek.

Opowiedz teraz o projektach.

W zeszłym roku organizowaliśmy np. trzydniową wyprawę w skały podkrakowskie. Ten projekt udało nam się sfinansować m.in. dzięki bankowi, który dodatkowo wysłał swoich pracowników w ramach wolontariatu pracowniczego, żeby nam pomagali. Byliśmy bardzo mile zaskoczeni ich przeogromnym zaangażowaniem.

Musical, przygotowywany od 6 lat we współpracy z innym bankiem, a także firmami, których pracownicy rokrocznie organizują spory spektakl.

Jest w to zaangażowanych ponad trzydzieści osób, które przez kilka miesięcy przygotowują się muzycznie, wokalnie, aktorsko, tanecznie.

Aby komuś pomóc, nie trzeba eksponować smutku i wzbudzać litości. Pomaganie ma wiązać się z pozytywnymi myślami. Na zdjęciu uczestnicy jednej z wypraw Fundacji (fot. Jan Mela)

Aby komuś pomóc, nie trzeba eksponować smutku i wzbudzać litości. Pomaganie ma wiązać się z pozytywnymi myślami. Na zdjęciu uczestnicy jednej z wypraw Fundacji (fot. Jan Mela)

Robią to na tyle profesjonalnie, że mam wielką satysfakcję, kiedy widzę zaskoczenie publiczności. Ludzie za pierwszym razem zazwyczaj przychodzą na spektakl, bo chcą wesprzeć Fundację. Myślą: osoby z banku coś wystawiają, liczy się szczytny cel, a nie jakość. Nie spodziewają się, aż tak świetnego efektu. Dlatego większość z nich przychodzi na musicale w kolejnych latach.

Super, że mamy taką ekipę, która co roku dopytuje, kiedy zaczynamy robić musical.

Bardzo się cieszę z tej współpracy. To idealny projekt, bo bank pokrywa wszystkie koszty, ale ma też konkretną promocję i robi coś naprawdę dobrego, pracownicy mają szansę odreagować po godzinach w często szalonych rolach, a my mamy dochód z biletów na wsparcie naszych podopiecznych. A wszystko to w atmosferze wsparcia, a nie litości.

Boli mnie, kiedy widzę, że szukając wsparcia dla osoby niepełnosprawnej, bazuje się na najprostszych emocjach, typu: „To jest Rysiu. Rysiu nie ma nogi. Rysiu płacze, ma beznadziejne życie. Pomóż Rysiowi, bo sam nie stanie na nogi”.

Owszem, może ten człowiek sam sobie nie poradzi, ale nie róbmy z wszystkich ludzi ciapków i szanujmy ich godność.

Bardzo bym chciał, żeby ludzie, którzy wspierają naszą Fundację, jak najrzadziej robili to z litości.

Na szczęście widzimy na podstawie darowizn wpłacanych dla konkretnych osób, że ludzie dają pieniądze, bo chcą, żeby fajny człowiek dobrze funkcjonował.

Forest Jump to cykliczne wyprawy integracyjne z grami terenowymi, spaniem w namiotach, skakaniem na linie nad przepaścią (fot. Jan Mela)

Forest Jump to cykliczne wyprawy integracyjne z grami terenowymi, spaniem w namiotach, skakaniem na linie nad przepaścią (fot. Jan Mela)

Aby komuś pomóc, nie trzeba eksponować smutku i wzbudzać litości.

Pomaganie ma wiązać się z pozytywnymi myślami. Uczestniczymy w fajnym wydarzeniu i jednocześnie robimy coś dobrego dla innych.

Chyba ze dwa lata temu zgłosił się do nas Krzysiek, chłopak po wypadku, bez nogi. Dochód z musicalu był przeznaczony dla niego na protezę. W planie były trzy spektakle. Krzysiek przyjechał z żoną i córeczką na pierwszy spektakl. Okazało się, że ma niepełnosprawną córkę, której jest potrzebny specjalistyczny wózek. Wcześniej o tym nie wiedzieliśmy.

Ekipa z musicalu skrzyknęła się i przekonała górę firmy, żeby zrobić dodatkowy spektakl i zebrać środki na wózek.

Prawdziwa bomba, bo to nie była ani sugestia z naszej strony, ani z Krzyśka, tylko całkowicie naturalna reakcja ekipy.

A Forest Jump?

To już cykliczne wyprawy integracyjne z grami terenowymi, spaniem w namiotach, skakaniem na linie nad przepaścią. Projekt, który ewoluował.

Na początku istnienia Fundacji robiliśmy spektakularne projekty, które też mają swój sens i grupę zwolenników. Pokazują, że mimo niepełnosprawności można robić superodlotowe rzeczy. Jednak dla wielu osób może to nie działać zbyt motywująco.

To trochę tak, jakby Schwarzenegger chciał przekonać mnie, że można miażdżyć samochody rękami. Fajnie, ale trochę mamy inną posturę i niekoniecznie tego spróbuję.

O to w tym wszystkim chodzi – by zauważyć, że pojechać w góry można samemu. Zdjęcie z prywatnego wyjazdu na północ Szwecji, widoczna zorza polarna (fot. Jan Mela)

O to w tym wszystkim chodzi – by zauważyć, że pojechać w góry można samemu. Zdjęcie z prywatnego wyjazdu na północ Szwecji, widoczna zorza polarna (fot. Jan Mela)

Dlatego zaczęliśmy organizować bardziej dostępne projekty, na które możemy zabrać większą liczbę osób. Wielką radość sprawiło mi, kiedy po jakiejś wyprawie zadzwonił do mnie chłopak i powiedział: – Było tak fajnie, że chcielibyśmy pojechać pod namioty na sylwestra. Czy mógłbyś pożyczyć nam namiot?

O to w tym wszystkim chodzi. Nie, żeby stanąć w kolejce do Fundacji Poza Horyzonty i wziąć, co dają, a potem iść gdzie indziej, do innej kolejki, lecz właśnie zauważyć, że pojechać w góry można samemu.

Wyprawy dają możliwość rozmowy z ludźmi znajdującymi się w podobnej sytuacji. Można poobserwować innych, czasem bardziej sprawnych od siebie. Zapytać, co im pomaga, a co utrudnia funkcjonowanie.

Na obozie nauki chodu był z nami chłopak, który uczestniczył też w Forest Jumpie. Nosił protezę nogi, która miała osłonę imitującą kształt nogi.

Podczas pierwszego wyjazdu nie wyobrażał sobie, żeby mógł chodzić bez tej osłony. Zobaczył, że inni nie zakładają osłon, w domu spróbował, że tak jest wygodniej, i na kolejnym spotkaniu już jej nie nosił. Bardziej zaakceptował siebie takiego, jakim jest.

Wyprawy są przepiękną wymianą doświadczeń.

Na wyprawach można poobserwować innych, czasem bardziej sprawnych od siebie. Zapytać, co im pomaga, a co utrudnia funkcjonowanie (fot. Jan Mela)

Na wyprawach można poobserwować innych, czasem bardziej sprawnych od siebie. Zapytać, co im pomaga, a co utrudnia funkcjonowanie (fot. Jan Mela)

Często podkreślasz, że rodzice zawsze Cię wspierają i od nich wyszła Twoja siła.

Tak. Jako ludzie jesteśmy dziełem naszych wyborów, ale możliwość wyborów pokazują nam ludzie wokół nas, zwłaszcza z najbliższego środowiska.

W życiu miałem zawsze bardzo dużo szczęścia do mniej lub bardziej szalonych ludzi. Pokazywali mi, że nie ma co zamykać się w żadne schematy.

Dziś, jako dorosły człowiek, doceniam niełatwe decyzje moich rodziców i jestem im za nie wdzięczny.

Gdyby chcieli po moim wypadku i tych paru trudnościach, które spotkały nas w życiu, uchronić dzieci przed wszelkim złem tego świata, nałożyć nam złoty klosz i nie pozwalać na różne rzeczy, nikt by się temu nie dziwił.

„Rodzice potrafili stworzyć przestrzeń na to, żebyśmy mogli szukać i budować siebie”. Portret Mamy (fot. Jan Mela)

„Rodzice potrafili stworzyć przestrzeń na to, żebyśmy mogli szukać i budować siebie”. Portret Mamy (fot. Jan Mela)

Jednak jestem bardzo wdzięczny rodzicom, że tego nie zrobili i dali mi okazję do robienia czasami odjechanych rzeczy.

To było kontrolowane szaleństwo, bo przed wyprawami na oba bieguny rodzice mieli okazję dobrze poznać Marka Kamińskiego, Wojtka Ostrowskiego i Wojtka Moskala, czyli trzech facetów, z którymi potem wędrowałem.

Wiedzieli, że dla Marka i jego zespołu najważniejsze jest to, żeby wrócić z tej wyprawy, a nie za wszelką cenę dotrzeć na biegun.

Mimo wszystko na pewno mogliby się nie zgodzić. Wiele osób na ich miejscu powiedziałoby: – Tyle zła Cię spotkało w życiu, siedź w miejscu i szanuj życie.

Pytanie tylko, co wtedy mamy za życie. Czy bojąc się podjęcia jakiegokolwiek ryzyka, nie przesypiamy życia.

Rodzice potrafili stworzyć przestrzeń na to, żebyśmy mogli szukać i budować siebie.

Trudne doświadczenia nauczyły nas szczerości i otwartości.
Po śmierci Piotrusia, kiedy śmierć stała się bardzo namacalna, i po moim wypadku, kiedy zagrożenie życia było też bardzo realne, to można by klepać się po plecach i mówić: „Nic się nie dzieje, wszystko będzie dobrze. Na pewno wyzdrowiejesz”.

Pamiętam, gdy w szpitalu zapytałem: – Mamo, czy ja umrę?

Odpowiedziała: – Nie wiadomo, Jasiek. Wyniki badań nie są najlepsze. Jedyne, co teraz możemy zrobić, to być dobrej myśli i się modlić.

Z jednej strony pomyślałem, co za matka, jeszcze ma dyplom z psychologii. A potem zrozumiałem, że to są jedyni ludzie, którzy zawsze będą ze mną szczerzy. Mogliby wtedy powiedzieć, że nic się nie dzieje, ale to byłaby nieprawda.

Dzięki temu, że znałem swoją sytuację, mogłem zmierzyć się z tą trudną prawdą, że śmierć kiedyś czeka każdego z nas.

Przesadziłbym, mówiąc, że wtedy się z nią pogodziłem. Jednak warto myśleć o różnych perspektywach, także tych złych. Nie udawać, że nie istnieją, bo „zamieciony pod dywan” strach wcale nie znika.

„[Rodzice] nauczyli mnie, że z każdego trudu da się podnieść oraz że warto szukać dobrych stron sytuacji”. Z Tatą na Syberii (fot. Jan Mela)

„[Rodzice] nauczyli mnie, że z każdego trudu da się podnieść oraz że warto szukać dobrych stron sytuacji”. Z Tatą na Syberii (fot. Jan Mela)

Nasze rozmowy z tamtego okresu były dla mnie szalenie ważne. Myślę, że to one sprawiły, iż dzisiaj jesteśmy prawdziwą rodziną przez duże „R”. Absolutnie nieidealną, bo jak wszyscy, miewamy różne spory. Jednak po tych wszystkich doświadczeniach jest mi łatwiej rozmawiać z rodzicami na wszelkie trudne tematy.

Wiem, że mogę zadzwonić i porozmawiać z nimi. Nawet jeżeli nie zawsze popierają moje wybory, to nie mam wątpliwości, że akceptują mnie jako człowieka. Wiem, że mnie kochają, i mogę liczyć na ich wsparcie, co jest dla mnie bardzo ważne.

Nauczyli mnie, że z każdego trudu da się podnieść oraz że warto szukać dobrych stron sytuacji.

Takie podejście sprawdza się przy naszych wspólnych działaniach z mamą w Fundacji czy przy innych z tatą. Już ze cztery lata temu razem z tatą wybraliśmy się na Syberię. Ta męska wyprawa była fajnym poznawaniem siebie wzajemnie na nowo.

Czasem myślę, że gdyby nie trudności, to może mielibyśmy miałkie relacje, więc to wszystko, co nas spotkało, przyniosło też dużo dobrego. Wszystko jest po coś.

Tagi:

Wykorzystujemy pliki cookies, by dowiedzieć się, w jaki sposób użytkownicy korzystają z naszej strony internetowej i móc usprawnić korzystanie z niej. Dalsze korzystanie z tej strony internetowej jest jednoznaczne z zaakceptowaniem polityki cookies, aktualnej polityki prywatności i aktualnych warunków użytkowania. Więcej informacji Akceptuję