Za oknem zima, smog i wczesny zachód słońca. Głowy wciśnięte w okręcone szalikami kołnierze, warstwy wełny, pierza i pikowanek. Trzęsące się z zimna kanapowce na spacerze. Monochromatyczny świat. Nic dziwnego, że myślami uciekam do ciepłego letniego dnia w górach i planuję już kolejny weekendowy (a może i kilkudniowy) wyjazd.
Budzę się o poranku, słońce jeszcze nie wyszło zza gór. Schodzę do kuchni po kubek wrzątku, pora zaparzyć kawę!
A za oknem – rozlaną między górami mgłę nakrył świt i ta, zawstydzona, powoli wymyka się z kotlin i wąwozów, ale obiecuje, że wróci wieczorem.
Góry dumnie prężą się w porannych promieniach słońca, strzepują sen z zielonego dywanu lasów i łąk.
Wychodzę przed schronisko i obute w japonki stopy moczy mi rosa, która osiadła na wszystkim, co nie skryło się pod czymś innym. Siadam na ławeczce, popijam kawę i przyglądam się porannej bieganinie, jaka ma miejsce w świecie zwierząt. Pająki potrząsają sieciami, otrzepują je z wody, aby jak najszybciej stały się niewidoczne. Owady suszą skrzydełka i lecą tam, gdzie pojawiają się pierwsze promienie słońca, pierwsze otwarte pąki kwiatów. Po drodze te mniej uważne padają ofiarą głodnych ptaków, które akurat nie były zajęte ćwierkaniem lub skakaniem po gałęziach i skrywaniem się przed spostrzegawczymi oczami i uszami drapieżników.
Słońce wychodzi zza lasu i oświetla polanę pełnymi świeżości promieniami.
Zastanawiam się, czy chciałabym codzienne jeść śniadanie, mając za oknem taki widok. Możliwe, że wkrótce przywykłabym do niego i przestała go doceniać. Wolę chyba widywać go rzadziej, ale pełniej cieszyć nim oczy.
Zaczyna się dzień, po śniadaniu pora wyruszać na szlak.
Góry grzecznie zachodzą na siebie, z prawej z lewej, z prawej z lewej, grzbietami opadają ku wijącej się w dole rzece. Ciemnozielone lasami, seledynowe łąkami, nakrapiane krzewami, łatane polami, a nad nimi puszyste kłębki białej waty wodnej dryfują po szkliście błękitnym niebie – niby anielskie okręty.
Pszczoły śmigają między kwiatkami, wróble świergoczą w krzewach, dzieci puszczają latawce, pies sapie pod drzewem, a ja, wylegując się w cieniu na kocu, wsparta na łokciach napawam się całą tą kompozycją i leśno-kwiatowymi zapachami ciepłego letniego dnia.
Letnia sielanka.
Nade mną ostre, gorące słońce, a na horyzoncie przymglony błękit. Powietrze przybiera na masie, staje się lepkie i ciężkie. Nagle wszyscy dookoła szukają jakiegokolwiek kawałka cienia i odrobiny wiatru, jedni pod drzewami, drudzy w altanie. Nawet góry zdają się posapywać – parują żywicą i pyłkami tysięcy kwiatów. Powietrze gęstnieje dopóty, dopóki nad odległymi szczytami niebo nie zmieni koloru na kowadłowy.
Wtem, ciszę poobiedniej drzemki przerywa łomot, jakby kruszących się w niebiosach skał – echo niesie i namnaża grzmot rzuconej przez Peruna błyskawicy.
Z pobliskiego lasu wychodzą dwie kobiety z wiadrami pełnymi jagód, umazane, jak dzieci ultramaryną, od stóp do głów.
– Będzie padać? – zagaduje jedna.
– Nie, przejdzie bokiem – odpowiadam, zataczając ręką łuk i kreśląc na niebie marszrutę burzy.
– Może i tak – kwituje kobieta z powątpiewaniem w głosie. Najwyraźniej pytanie było kurtuazyjne.
Chwilę później da się słyszeć szelest liści. Trawa zaczyna lekko falować, ciężkie powietrze orzeźwia nieśmiały wietrzyk, który wkrótce, nabierając na sile, przynosi przyjemny chłód i przesuwa Peruna z całym warsztatem w kierunku, jaki wcześniej wskazałam.
A gdy w górach rozszaleje się burza, to nie ma wyjścia, trzeba schować się pod dach i wypić coś ciepłego. Można gadać, można w karty grać i można też po prostu popatrzeć, jak ogromne masy wody, maszerując z prawej na lewą, zahaczają o szczyty gór.
Grzmoty dudnią coraz głośniej i częściej, aż przechodzą w kanon. Swoista muzyka elektroniczna wygrywana przez Naturę na rozciąganych między Niebem a Ziemią świetlistych strunach, które strzelają z hukiem.
Od całej tej muzyki pękają drzewa i drży ziemia.
Zwyczajna burza w górach, a wydaje się końcem świata. Krąży między grzbietami, zdaje się, że już odchodzi, ale nie, jednak wraca.
Kiedyś w końcu pójdzie sobie na dobre.
Po południu zasiadam przed schroniskiem z kubkiem gorącej miętowej herbaty i oglądam wyreżyserowany przez Ziemię i Niebo spektakl światła i cienia, grają w nim znane trzy żywioły: ogień, powietrze i woda.
Patrzę z uwagą i zafascynowaniem.
Ostre jak miecze promienie i puszyste krawędzie chmur, przepychane dłońmi ciepłych i zimnych wiatrów, rzucają cienie na okrywający góry dywan mieszanych lasów, podsychających traw, krzewów i białych owiec, które z daleka wyglądają jak białe pałeczki bakterii.
Spektakl trwa aż do zachodu słońca, a w tle przygrywają świerszcze.
Wieczorem słońce kryje się za szczytami, a w doliny powraca mgła. Z początku nieśmiała, z czasem nabiera odwagi i wlewa się we wszystkie jary i wąwozy. Zalewa góry aż po najdalsze pasma Tatr. Gdzieś hen w oddali łączy się z najniższą warstwą chmur, z której wyrastają wysokie kłębiaste cumulusy. Te zaś wyglądają jak niebiańskie góry, na których stoją legendarne zaginione miasta, widoczne tylko w słabym świetle gasnącego słońca.
Chwilę później na wschodzie migocą już pierwsze gwiazdy. Rosa osiada na trawie – moczy mi stopy.
Pora rozpalić ognisko.
Zimą nachodzi mnie tęsknota za latem – ciepłem, żywymi kolorami i śpiewem ptaków. Planuję więc kolejne wyjazdy w góry, w tą pulsującą od gorących promieni słonecznych zieleń lasów. Tam, gdzie polany są pełne jagód i malin. Tam, gdzie wieczorem mogę rozpalić ognisko, słuchać, jak drzewo wysycha w ogniu, strzela i pryska iskrami. Tam, gdzie gwiazdy są tak wyraźne, że prawie dotykam ich ręką, a późną nocą jest ich tak wiele, że zaczynam dostrzegać przepastną głębię nieba – widok piękny i zapadający w pamięć.
Gdzie tym razem poniosą mnie nogi, gdy powróci lato? Bardzo możliwe, że wyruszę na kilkudniową wycieczkę wzdłuż czerwonego szlaku, od Babiej Góry do Czorsztyna!
Opinie wyrażone w tym artykule są opiniami autora i niekoniecznie odzwierciedlają poglądy redakcji „The Epoch Times”.