Po kilkunastu jakby-majowych dniach nastały dni jakby-czerwcowe. Jest ciepło, ale nie za gorąco. Na niebie gdzieś w oddali maleńkie półprzezroczyste chmurki. Słońce pięknie dziś opala, więc rozłożyliśmy się na miękkiej piaszczystej plaży o kolorze wiklinowych mebli i oddajemy się lekturze powieści sci-fi. Za plecami mam niebieski ocean, „ciepły” jak Bałtyk latem, w którym pluskają się odporne na zimno dzieci.
Przede mną pełna spacerujących emerytów promenada ciągnąca się przez setki metrów wzdłuż plaż Los Cristianos, a za nią pagórek zabudowany kamieniczkami i hotelami, a za nimi kamieniste porośnięte kaktusami ceglasto-szarawe góry, a za nimi bielejący od śniegu wierzchołek Pico del Teide.
Ciekawe uczucie, gdy tutaj przy oceanie widzę lato, opalone na heban dziewczyny grające w siatkówkę plażową, rzędy leżaków, parasolek i smażących się w słońcu plażowiczów, zaś tam na oddalonym o wiele kilometrów, wysokim na 3718 m n.p.m. wierzchołku wulkanu, który wydaje się być tak blisko jak na wyciągnięcie ręki, króluje śnieg, mróz i szczypiący w twarz i ręce porywisty wiatr.
Wzdycham, bo jakoś tak przyjemnie robi mi się na sercu, że na zimę mogę patrzeć z tak przyjemnej perspektywy.
Metoda na zimę
To nie pierwszy raz, gdy w okresie zimowym po prostu przenosimy się, przynajmniej na dwa miesiące, w cieplejsze regiony naszego błękitnego globu. Zazwyczaj wybieraliśmy kierunek Indochiny i Indonezja, ale w tym roku postanowiliśmy nie oddalać się tak bardzo od Europy. Odlecieliśmy zatem w kierunku Afryki i skręciliśmy odrobinę na zachód – na Teneryfę, na jej najbardziej wysunięty w stronę południowego zachodu fragment wybrzeża.
Tutaj mamy sąsiednią strefę czasową, podobne ceny, podobną kulturę i dodatkowo na tyle krótką podróż, że w każdej chwili możemy w razie potrzeby szybko wrócić do kraju. Koszty przelotów są też dużo niższe niż ceny biletów do Azji, a dzięki temu poszerzyło się grono rodziny i znajomych, którzy jeżeli tylko mają ochotę, mogą nas odwiedzić.
Pustynna kraina
Południowo-zachodnie wybrzeże Teneryfy to pustynna kraina, skały i ubita ziemia, lekko posypana wielobarwnymi (od żółtawych, przez ceglaste, po ciemne jak mocna kawa) kamieniami i grudami. Miejscami trzymają się życia leciwe krzaczki, rosochate kaktusy i maleńkie draceny. Po wyjściu na niewielki pagórek jak okiem sięgnąć, aż po spowite chmurami skaliste góry, ciągnie się pustynia.
Tak jak w Emiratach, tak i tutaj każda palma, każdy trawnik musi być sztucznie nawadniany, dlatego w biedniejszych miejscowościach czy osiedlach jest tylko beton i asfalt, zaś w bogatszych bujna zieleń: drzewa, kwitnące krzewy i sprężysta (inna niż u nas) trawa.
Temperatura przez cały rok jest stabilna, powyżej 20 st. C w cieniu (zimą między 20-24 st. C), słońce opala równomiernie. Opady? Tak, zawsze istnieje prawdopodobieństwo ich wystąpienia – trochę pokropi, czasami nawet lunie, ale po kilkunastu minutach chmury idą dalej, nad ocean. Czasami zdarzy się, że wiatr z północy zepchnie w dół z gór okalających Pico del Teide ostrzejsze powietrze, wtedy mimo 20 st. ciepła czuć w powietrzu zapach śniegu!
Skaliste wybrzeża, piaszczyste plaże i nadmorskie kurorty
Idziemy na spacer. Silne podmuchy ciepłego wiatru mierzwią nam fryzury, z prawej na lewą i do góry, niczym fryzjer o artystycznym zacięciu. Tu na krawędzi niewielkich klifów w Costa del Silencio wieje prawie bez przerwy, tyle tylko, że czasami wieje słabiej, ale wieje. Pomarańczowo-żółte, pasiaste klify z idealnymi do opalania się wyżłobionymi przez wodę i powietrze tarasami biegną w stronę wschodu, zaś ku zachodowi aż po Las Galletas pod stopami chrzęści twarda wulkaniczna ciemna skała.
Dochodzimy do miejsca ich spotkania, gdzie szkliście-ciemno-niebieski ocean delikatnie wgryzł się w ląd i na maleńkiej czarnej plaży usłanej ogromnymi czarnymi otoczakami, zamiast rozbijać się o skalne ściany, może spokojnie wychodzić na brzeg. Poza wiatrem i szumem fal nic tutaj się nie dzieje, może stąd nazwa „wybrzeże ciszy”. Miejsce idealne na spokojne spacery. (Uśpiło mnie już samo pisanie o tym).
Wracamy więc tam, skąd przyszliśmy, zaledwie kilkadziesiąt metrów w głąb lądu i już zaczyna się życie społeczności ludzkiej, zieleń, istny wysyp osiedli z szeregowcami, kilka apartamentowców, rzędy restauracji i sklepów. Zadbane drogi, czyste ulice, brak zwisających ze słupów kilometrów kabli – palmy jak w Azji, tylko dookoła o niebo schludniej.
Wsiadamy w lokalny autobus, przejeżdżamy kilkanaście kilometrów dalej na zachód, do Los Cristianos. Już wjeżdżając na obrzeża miasta, widzimy, że Costa del Silencio to zaledwie namiastka tego, co dzieje się tutaj (aż po Costa Adeje). Cały tutejszy obszar został zabudowany hotelami, apartamentowcami i szeregowcami.
Wysiadamy w centrum i od razu czujemy, że znaleźliśmy się w nadmorskiej miejscowości kurortowej. Szerokie chodniki, palmowe aleje wyłączone z ruchu kołowego i zielone trawniki.
Obieramy azymut na plażę i ruszamy sprężystym krokiem. Gdy zza ostatniego szeregu budynków wyłania się ocean, na naszych twarzach pojawia się szeroki uśmiech. Wchodzimy na drewniany deptak, który ciągnie się setkami metrów wzdłuż wybrzeża – tuż przy długich i szerokich, czystych, piaszczystych plażach (z prysznicami i toaletami).
Po drugiej stronie deptaka stoją restauracje, bary i sklepy z produktami „pierwszej potrzeby”: przewiewnymi, letnimi sukienkami, strojami kąpielowymi, wisiorkami i klapkami!
Schodząc z deptaka z powrotem w głąb miasteczka, wkraczamy w pajęczynę wąskich ulic. Mijamy dwu-, trzypiętrowe kamienice z mieszczącymi się na parterze restauracjami serwującymi dania z różnych stron świata, cukierniami z pysznymi maślanymi croissantami i sklepami, w których znajdziemy tony ubrań, butów i torebek. Ulice pełne są stolików zapraszających przechodniów, by przystanęli na chwilę, złapali oddech – tu o każdej porze dnia aż do czarnej nocy można napić się kawy. Jednak z kawą trzeba tutaj uważać, czasami można trafić na przyprawiającą o zawał serca „siekierę”.
Z rana stoliki pełne są gości jedzących śniadania, w południe przegryzających lokalne tapas, a wieczorem rodziny i znajomi zasiadają tu do sutych kolacji. W niektórych restauracjach gra muzyka na żywo, a wzdłuż ulic unosi się zapach smażonych ryb i owoców morza.
Zachodni emeryci zbadali teren
Zimą ten region dosłownie najeżdżają emeryci z Europy Zachodniej (Włosi, Niemcy, Anglicy), opuszczają mroźno-czarno-biały lub co najmniej szaro-zimno-wilgotny kontynent i przenoszą się na kilka miesięcy na Teneryfę. Chylimy przed nimi czoła, że dysponując większym doświadczeniem życiowym, już dużo wcześniej niż my zbadali ten teren, wybrali go na miejsce zimowej migracji, swoją liczną obecnością wpłynęli na rozwój okolicy i tym samym stworzyli dla nas idealne środowisko do mieszkania (pracy na odległość) i wypoczynku.
Emeryci z Zachodu po prostu dali nam przykład, że jeżeli tylko możemy spędzić zimę w taki sposób, to dlaczego z tego nie skorzystać?
Kolejną zimę przezimujcie na Teneryfie
Wystarczy kupić bilet, zarezerwować apartament (np. przez Airbnb – przy długim pobycie przydaje się własna kuchnia) i przylecieć. Ceny w tutejszych marketach są takie jak w Polsce, a dzięki światowej globalizacji nawet produkty na sklepowych półkach są te same lub bardzo zbliżone do tych, które spotykamy na co dzień. Klimat jest przyjemny, ludzie życzliwi, internet działa, połączenia telefoniczne (dzięki zniesieniu opłat roamingowych) kosztują tyle co nic, a różnica czasu to zaledwie jedna godzina.
Warto również pamiętać, że Teneryfa jest bardzo górzystą wyspą o zróżnicowanym klimacie, co bardzo pozytywnie wpływa na jej atrakcyjność. Zdecydowanie są tutaj miejsca, które podczas dłuższego pobytu warto zobaczyć na własne oczy. Ponadto w okresie karnawałowym odbywa się na wyspie wiele imprez i koncertów, a ich zwieńczeniem jest wielka parada w stolicy – Santa Cruz de Tenerife.
Opinie wyrażone w tym artykule są opiniami autora i niekoniecznie odzwierciedlają poglądy redakcji „The Epoch Times”.