Od czasu pobytu w Auschwitz noszę w sobie kult chleba. Decydował o życiu lub śmierci – powiedział w rozmowie z PAP Stanisław Zalewski, b. więzień Pawiaka, KL Auschwitz-Birkenau i KL Mauthausen-Gusen.
W transporcie do KL Auschwitz obecnie 96-letni Stanisław Zalewski, prezes Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych, znalazł się 5 października 1943 r. Był to największy transport więźniów Pawiaka, liczący ok. 1500 mężczyzn i kobiet.
Wspominał, że „sam przyjazd do Auschwitz wyglądał bardzo ponuro, bo przyjechali tam w nocy”. „Pochmurna noc i księżyc wysuwający się od czasu do czasu zza chmur. Z wagonów wyszli żywi, a umarłych wyniesiono. I tak kolumna pieszych i tych, co umarli, niesionych na plecach, szła do miejsca, gdzie był napis ‘Arbeit Macht Frei’. Ja jako młody chłopiec, bo miałem wtedy 18 lat, nie zdawałem sobie sprawy, co oznacza ten napis […] dopiero później zrozumiałem ich sens” – powiedział PAP Zalewski.
W obozie otrzymał numer 156569. Na pytanie, co czuł, gdy dowiedział się, że zamiast imieniem i nazwiskiem będzie posługiwał się wytatuowanym numerem, odpowiedział: „W warunkach ekstremalnych pewne rzeczy stają się priorytetowe. W obozie każda myśl człowieka, cały jego organizm, każde jego poczynanie było nastawione na przeżycie. Co to znaczy? Zdobycie kawałka chleba, skórki, trawy, dlatego nie myślało się o numerze czy czymś innym. Sam widziałem więźniów, którzy nie zważając na to, że bije ich kapo, rzucali się na trawę i jedli ją jak zwierzęta. To nie było dla nas szokujące, to spowszedniało”.
Zalewski w Auschwitz przebywał tylko 31 dni, ale kilka wydarzeń szczególnie utkwiło w jego pamięci.
Pierwsze z nich, jak mówił, ukształtowało jego spojrzenie na to, co nadaje się do jedzenia. „Chodzi o dzielenie chleba w Auschwitz. Po wieczornym apelu, piątkami podchodziliśmy po tzw. fasunek, czyli jeden bochenek chleba, łyżkę margaryny, marmolady, plasterek czy dwa wędliny. Bochenek chleba był dla całej piątki i brał go środkowy z piątki, a dwóch po bokach robiło takie lekkie półkole. W takiej konfiguracji wracaliśmy do naszej pryczy. To półkole robione było celowo. Był to manewr obronny przed tym, żeby czyjaś wychudła ręka nie zabrała nam chleba. Nadmienię tylko, że kradzież chleba w obozie była karana śmiercią, zarówno przez samych więźniów, jak i przez władze obozowe. Po bezpiecznym przeniesieniu chleba powstawało pytanie, w jaki sposób go równo podzielić. Nie wolno było mieć żadnych narzędzi, noży. Czasami znajdowaliśmy kawałek ostrej blachy albo ktoś miał nóż z drewna i w ten sposób dzieliliśmy bochenek na równe pięć części. Później, żeby było sprawiedliwiej, wykombinowaliśmy wagę. Mieliśmy kawałek patyka z pętelką w środku na włożenie palca, a na dwóch końcach podwieszone dwa zaostrzone kołeczki, na które nadziewaliśmy kromkę chleba. Ocenialiśmy, która jest cięższa. Wagę wyrównywaliśmy okruchami chleba, które powstawały przy krojeniu…” – opowiadał.
Jak mówił, „chleb w Auschwitz decydował o życiu lub śmierci”. „Od czasu pobytu w obozie noszę w sobie kult chleba. To jest odruchowe, a nie wypracowane. Podam przykład, są u mnie goście w domu, kroję chleb, zostają okruszki i ja nawet te okruszki zgarniam. Dla ludzi, którzy to widzą, wydaje się to dziwne, ale to jest mój naturalny odruch. Co więcej, u mnie w domu może zabraknąć wędliny czy innych składników, ale chleb zawsze mam” – zaznaczył.
W rozmowie z PAP przywołał także inną sytuację z obozu. „Nazywam to – ‘idący do krematorium’. Z naszego baraku widać było tory, którymi przyjeżdżały pociągi. Któregoś dnia do stacji przybył pociąg z luksusowymi wagonami, tzw. pulmanami, z którego wysiedli dobrze ubrani Żydzi. […] Mówiono im, jak się później dowiedziałem z literatury, że jadą do pracy na Wschód. Oni rozglądali się na boki, ale nie widzieli nas. Obowiązywała wtedy ‘szpera’, czyli zakaz wychodzenia z baraków. My domyślaliśmy się, w jakim kierunku idą. Przypuszczenia potwierdził dym wydobywający się z kominów krematorium. Wszystko działo się bez selekcji” – podkreślił.
Kolejny obrazek, który zapamiętał, to wożenie kobiet do krematorium. „To był listopad. Któregoś dnia znowu zabroniono nam wychodzić z baraków. W pobliżu znajdowały się baraki, w których trzymano więźniów niezdolnych do pracy. Pewnego ranka pod barak podjechały samochody ciężarowe, wypędzono z niego kobiety i kazano im rozebrać się do naga. Następnie ‘ładowano’ je na samochody. Celowo używam tego słowa, ponieważ traktowano te kobiety jak towar, zamykano klapę skrzyni ładunkowej i wieziono do krematorium. Kobiety wiedziały, w jakim kierunku jadą, prosto do krematorium. Widzieliśmy przerażenie na ich twarzach, a ich krzyki są w mojej świadomości do dzisiaj…” – mówił ze wzruszeniem.
Pytany, co było najgorszego w Auschwitz, odpowiadał: „dla mnie najgorszym był nie głód, nie to, że nas zmuszano do niewolniczej pracy, ale to, że nas pozbawiono człowieczeństwa”. „My nie byliśmy ludźmi, traktowano nas jak coś takiego niepotrzebnego, zbędnego, które trzeba wykorzystać maksymalnie, a później zgładzić. Tak jak jakieś stworzenia inne. I to było najgorsze” – zaznaczył.
Zalewski podkreślił, że najważniejsze jest to, żeby ta tragedia się więcej nie powtórzyła. „Według mnie ludzkość nie wyciągnęła wniosków z tego, co się wydarzyło w XX w. w obozach. W dalszym ciągu w innych częściach świata ludzie w imię własnych ambicji czy też jakichś dążeń ideologicznych dokonują zbrojnych aktów przemocy i to pochłania tysiące ludzi, i to ma znamiona ludobójstwa” – ocenił.
„Ci, co przyjeżdżają (na obchody rocznicy wyzwolenia obozu – przyp. PAP), i ci, co mogą coś zrobić na tym świecie, powinni podejmować postanowienia, żeby to już więcej się nigdy nie powtórzyło” – wskazał Zalewski.
Autor: Katarzyna Krzykowska, PAP.