Marek Rybiec, człowiek, który udowadnia, że realizując własne marzenia, można wspierać także inne osoby. Biorąc udział w ultramaratonach 4 Deserts, chce pomóc Fundacji Hospicjum Onkologiczne św. Krzysztofa. Niedawno pisaliśmy o tym niezwykłym wyzwaniu, jakiego podjął się znany biznesmen. Ćwierć dystansu ma już za sobą. Pokonał jedno z najbardziej gorących miejsc na globie – pustynię Namib, i na sto osób zajął wysokie 33. miejsce. W rozmowie z „The Epoch Times” opowiada o doświadczeniach z pustynnego biegu, sile determinacji i „wciągającej” mocy pomagania.
The Epoch Times: Czy bycie filantropem w dzisiejszych czasach jest wyzwaniem?
Marek Rybiec: To jest bardzo dobre pytanie. Pewnie tak, dlatego że jeżeli robisz to aktywnie, to próbujesz przekonać do tego inne osoby, a to zawsze wiąże się z jakąś trudnością. Odbiór jest różny. Generalnie spotykam się od bardzo dobrego, połączonego ze wsparciem finansowym i organizacyjnym całej akcji, po trudno powiedzieć, taką czystą ludzką zazdrość, że ktoś coś robi, żeby promować siebie, a nie pomagać. Z tym też się spotkałem, ale była to jedna reakcja na sto, a ponad 90 proc. to są pozytywne reakcje. Przynajmniej z tego, co widzę.
To brzmi bardzo optymistycznie.
Wydaje mi się, że każdy z nas obraca się w środowisku ludzi o podobnym światopoglądzie. W związku z tym po jakimś czasie łatwiej nam się dogadywać z ludźmi, którzy ten światopogląd podzielają, a raczej nie pielęgnujemy kontaktów z tymi, u których jest on skrajnie różny od naszego.
Akurat z osobami, z którymi przebywam prywatnie i zawodowo, starałem się robić różne rzeczy, zmieniać to, co jest wokół nas. Stąd u nich jest pełne zrozumienie dla tej akcji.
Szczególnie, że temat onkologiczny, którego dotykamy, znany jest niestety większości z nas, wiele rodzin ma, miało lub może mieć styczność z rakiem. U mnie właśnie od tego się zaczęło, że w najbliższej rodzinie onkologicznie m.in. moja Mama miała styczność z tą chorobą, więc wiem, co to jest.
Z tego, co czytałam, do 4 Deserts zainspirowały Cię książki poprzedników, czyli Polaków, którym udało się pokonać te cztery pustynie. A czy najpierw zrodziła się idea pomagania innym i trzeba było wymyślić jakieś wyzwanie, czy odwrotnie, pierwsze było pragnienie zmierzenia się z biegami przez pustynie?
Zawsze starałem się funkcjonować, jak to ładnie nazwałaś, w tym filantropijnym świecie, i to nie dlatego, że CSR (ang. corporate social responsibility, pol. społeczna odpowiedzialność biznesu – przyp. redakcji) jest teraz modny, tylko dlatego, że czułem taką potrzebę. Robię to od lat.
Jestem zaangażowany w pracę kilku różnych fundacji, także tych pracujących na moim rynku, jak Fundacja EFPA działająca na rzecz standardów i jakości doradztwa finansowego.
Zacząłem biegać niedawno, ok. 3 lata temu. Zapisałem się na jeden z półmaratonów zgodnie ze ścieżką charytatywną Biegam Dobrze w ramach Fundacji „Maraton Warszawski”.
Okazało się, że bez jakiegoś specjalnego zaangażowania z mojej strony moja zbiórka była drugą największą zbiórką. Zebrałem wtedy około 17-18 tys. zł na Fundację Wcześniak.
Mam troje dzieci, w tym dwoje to wcześniaki, więc temat był mi bardzo bliski.
Wtedy pojawił się pomysł, że warto bieganie, czyli coś, co robię dla siebie, łączyć z pomaganiem komuś innemu.
W zeszłym roku, kiedy po 5 latach odszedłem z firmy Skarbiec i wydawało mi się, że będę miał trochę więcej czasu, byłem już po przeczytaniu książek chłopaków, o których wspomniałaś, czyli Marka Wikiery, Andrzeja Gondka i Daniela Lewczuka.
Oni w 2014 roku przebiegli 4 Deserts jako pierwsi Polacy i do dziś są zresztą jedynymi Polakami, w grupie 66 osób na świecie, którzy tego dokonali w jednym roku.
Już wtedy wiedziałem, że chcę zrobić coś takiego, i zapisałem się na bieg według tego samego standardu, czyli 250 km z plecakiem w ciągu kilku dni, który miał miejsce na jesieni w Patagonii.
Myślałem już o całym cyklu, ale powiedziałem sobie: OK, to biegnij i przeżyj ten pierwszy bieg. Jak się uda, to pogadamy dalej.
Zacząłem przygotowywać do tego psychicznie rodzinę i siebie. Przebiegłem Patagonię, to było fantastyczne przeżycie, i od razu zapisałem się na te 4 biegi przez 4 pustynie.
Po wyjściu ze Skarbca, wiedząc, że będę biegł przez Patagonię, przyjąłem dla siebie Potrójne Wyzwanie. Pierwsze wyzwanie było związane ze zbiórką pieniędzy dla Basi Bagorro naszej sąsiadki, sparaliżowanej od 14 lat.
Razem z moim kolegą Darkiem Pietluszenko zebraliśmy 50 tys. na C-eye (cyfrowe oko) oraz rehabilitację Basi. Basia już działa na tym sprzęcie od kilku miesięcy i jest bardzo zadowolona z większych możliwości kontaktu z otoczeniem.
Drugie wyzwanie realizuję obecnie, czyli przebiegnięcie 4 pustyń: Namib, Gobi, Atakamy i Antarktydy.
Trzecie wyzwanie to zebranie 100 tys. zł na Hospicjum Onkologiczne św. Krzysztofa na Ursynowie w Warszawie i pomoc merytoryczna fundacji prowadzącej to Hospicjum.
Od kilku lat działam w Koalicji Prezesi-Wolontariusze i w ramach brainstorming teamu przez 2 lata chcemy wesprzeć fundację w najważniejszych dla niej sprawach.
Zbiórka dla Basi jest już zamknięta, więc możemy się skoncentrować na podwójnym wyzwaniu.
Na czym ono polega?
Ciekawym trendem na świecie jest venture philanthropy, czyli pomaganie nie tylko finansowe, bo uważam, że to jest mimo wszystko najłatwiejsze, tylko właśnie też merytoryczne wspieranie organizacji, które pomagają, ale często same borykają się z wieloma problemami.
Dlatego powołaliśmy z Pawłem Łukasiakiem, prezesem Akademii Rozwoju Filantropii w Polsce, Fundusz Podwójne Wyzwanie, łączący w sobie ideę venture philanthropy i wspierania konkretnych, cennych inicjatyw z jakimiś wyzwaniami o różnej naturze, akurat moje jest sportowe.
Jestem pierwszym challengerem, który promuje ideę: robisz coś fajnego, połącz to z akcją dla organizacji, której działalność jest Ci bliska. Szczególnie, że te czasy dla organizacji są trudniejsze niż poprzednie lata.
Przyjąłem za cel zebranie 100 tys. zł. Zaprosiłem też do swojego teamu inne osoby. W zeszłym tygodniu dołączyło do mnie dwóch fantastycznych sportowców, którzy będą realizować swoje cele sportowe, zbierając pieniądze na moją zbiórkę.
Kto to będzie?
Obaj od wielu lat działają sportowo i charytatywnie.
Jeden z nich to już wspomniany Marek Wikiera, który nie dosyć, że przebiegł swego czasu te 4 pustynie i bardzo pomagał mi w kwestiach logistycznych i mentalnie przed Patagonią i Namibią, to teraz w czerwcu będzie realizował coś, co dla mnie pozostaje zupełnie abstrakcyjne, czyli ultratriathlon w Tatrach. To jest 4,5 km pływania, 225 km na rowerze i 55 km biegania.
Drugą osobą jest też Marek, więc to jest już podstawowe kryterium osób, które dołączają do naszego projektu (uśmiecha się), Marek Jurkiewicz, prezes Infopraca. Jesienią przebiegnie 120 km w Kapadocji i pieniądze ze zbiórki dołoży do naszego wyzwania.
Nawiązując do tego, o czym rozmawialiśmy, jest wiele osób, których szczególnie przekonywać nie trzeba do pomagania, i chętnie dołączają.
Porozmawiajmy o biegu. Wszyscy wiedzą, na czym polega maraton, a jak wygląda ultramaraton?
Maraton to 42 km z kawałkiem. W tym konkretnym ultramaratonie jest 250 km. To zajmuje 6 dni biegowych. Są 4 dni po 40 km, jeden ok. 80-90 km i ostatni ok. 10 km, jak ja się śmieję, żeby w miarę niespoconym odebrać medal i sobie zrobić zdjęcie.
Jest to robione w konwencji self-support. Organizator daje ci podczas biegu wodę w obozie i na trasie, zapewnia namiot i opiekę medyczną. Jedzenie, sprzęt i podstawowy zakres medyczny trzeba ogarnąć samemu. W związku z czym biegamy z plecakami ważącymi zazwyczaj od 8-9 kg do 12 kg, w zależności od tego kto i jak się organizuje.
To jest duży problem. Jestem po dwóch takich biegach i oczywiście poza ogromnym wysiłkiem, to nie miałem problemu z nogami. Natomiast z plecami za każdym razem, bo nigdy nie trenowałem na siłowni i mięśnie pleców są niewypracowane.
Okazuje się, że do tego biegania coraz większą uwagę zwracam właśnie na trening pleców, a nie nóg.
Czym zaskoczyła Cię pustynia Namib?
Gorącem mnie nie zaskoczyła, bo tego się wszyscy spodziewaliśmy. Było rzeczywiście po 40-50 stopni.
Zaskoczyło mnie to, że była taka piękna. Wyobrażałem sobie, że będzie piękna, bo bywałem w pustynnych rejonach, ale to, że jednego dnia możemy się spotkać z kilkudziesięcioma odmianami piasku, kamieni, podłoża, to aż takiego bogactwa się nie spodziewałem.
Pomimo że prawie nie było żadnej roślinności i zwierząt, to robi niesamowite wrażenie.
Czasami biegło się trudniej niż po górach, gdzie przewyższenie jest problemem. Zdarzały się odcinki po 10 km, gdzie noga zapadała się nawet na 5-10 cm.
Namibia wydaje się być bezpiecznym krajem. To piękno pustyni Namib za dnia i w nocy zostanie mi w pamięci do końca życia.
85-kilometrowy bieg kończył się w nocy. Bieganie przy niesamowicie rozgwieżdżonym niebie to jest absolutnie coś fantastycznego, czego w żaden sposób nie da się opowiedzieć. Dopóki nie było totalnie ciemno, to gasiłem czołówkę, żeby widzieć tylko te gwiazdy, i to było niezwykłe przeżycie.
Jak o tym opowiadasz, to brzmi, jakby to była łatwa rzecz, a przecież to ogromny wysiłek.
Nie, to był najtrudniejszy dzień w moim życiu. Prawdą jest, że po 60 km złapałem wiatr w żagle. Ochłodziło się. Te poprzednie 30 km w upale były bardzo ciężkie. Miałem też problem z plecami. Cieszę się, że choć był to taki trudny dzień, potrafiłem przez cały czas dostrzegać otaczające mnie piękno.
Pojawiła się tam nawet zieleń, bo po raz pierwszy od wielu lat, ze 3 tygodnie wcześniej, spadł tam deszcz, więc to miejsce trochę się zazieleniło.
O czym się myśli, biegnąc tyle kilometrów? Podejrzewam, że oprócz tego fizycznego wysiłku to, co dzieje się w głowie, może być dużym wyzwaniem.
Zazwyczaj biegam w Lesie Kabackim. Rzeczywiście, jak idę na trening trwający od godziny do czterech, to jestem w stanie sporo przemyśleć. Często zresztą wychodzę z różnymi koncepcjami, czy to prywatnymi, czy zawodowymi, które później realizuję.
Natomiast na pustyni jest inaczej. Tam zaangażowanie ciała i umysłu w sam bieg jest na zupełnie innym poziomie i przeważnie koncentruję się wokół tego.
Kwestie pracy, firmy odchodzą na plan dalszy, bo myśli się o tym, żeby przeżyć, przebiec do kolejnego checkpointu, które są mniej więcej co 10 km.
Aczkolwiek też jest tak, że podświadomie wiele tematów się w tej głowie przewraca i często po takich biegach dochodzi się do różnych pomysłów.
Cennym doświadczeniem podczas biegu jest spotkanie innych osób. Na trasie tych rozmów jest mniej, ale w obozie już dużo więcej.
Podczas biegu trzeba skoncentrować się na tym, żeby mentalnie dać radę, żeby znaleźć w sobie motywację, by pobiec nawet wtedy, kiedy nam się wydaje, że nie jesteśmy w stanie zrobić kroku.
Myśli się oczywiście o najbliższych, rodzinie i o takich rzeczach, które powodują, że się chce dobiec jak najszybciej i skończyć ten bieg z sukcesem.
Jak rozmawiamy między biegaczami o rzeczach, które podczas biegu pojawiają się w naszych myślach, to piwo i stek powtarza się dosyć często, czyli takie bardzo przyziemne rzeczy.
Na pewno jest to bardzo duży wysiłek dla ciała i głowy. Prawdą jest, że tak, jak na maratonie od 20 km biegnie się głową, to tam ta głowa ogrywa jakieś 70-80 proc., bo ten wysiłek czasem wydaje się taki trochę ponadludzki.
Maraton jest ciężki, a tam codziennie robi się maraton, i to z plecakiem w trudnych warunkach, a jednego dnia robi się podwójny maraton. Tylko że też się o tym inaczej myśli.
Zamyka się ten dzień, który się właśnie skończył, trzeba opatrzeć nogi i kolejnego dnia się zaczyna nowy bieg.
Czy dużo osób biegnie w jakimś charytatywnym celu?
Było m.in. dwóch Polaków: Michał Gawron ze Śląska i biegacz z Poznania Kuba Zwoliński, który zbierał pieniądze dla fundacji związanej z autyzmem. Zresztą chłopaki zajęli bardzo dobre 10, 11 miejsce w biegu. Jak się spojrzy na stronę internetową 4Deserts.com, to duża grupa stara się wykorzystać ten czas i szum medialny, jaki się tworzy wokół biegu, żeby zrobić coś dobrego, do czego jesteśmy przekonani.
Wyobrażam sobie, że Twoje biznesowe doświadczenia mogą pomagać w biegu chociażby przy samoorganizacji, a jak to działa w drugą stronę? Jak ultramaraton przekłada się np. na sprawy biznesowe?
Moje doświadczenie menadżerskie, bo to jest obecnie już mój czwarty zarząd, z pewnością przekłada się zarówno na bieganie w kwestii organizacji, jak i na wytyczanie sobie celu i dążenie do niego pomimo różnego rodzaju problemów, które pojawiają się po drodze.
Myślę jednak, że to też świetnie działa w drugą stronę. Jeżeli udaje się ukończyć bieg, zaliczany do 10 najtrudniejszych biegów na świecie, nie będąc zawodowym sportowcem czy nawet bardzo dobrym amatorem, tylko przygotowując się do tego sumiennie, to też dodaje pewności w prowadzeniu biznesu, gdzie ta niepewność jest wpisana.
Poza tym na takim biegu mamy do czynienia z różnymi ludźmi. Zazwyczaj są to bardzo fajni ludzie, ale o różnej naturze, więc jest potrzeba dogadania się. W biznesie mamy podobnie. Musimy się poruszać z ludźmi, których lubimy bardziej lub mniej, z którymi zgadzamy się lub zgadzamy się mniej. Takie doświadczenie właśnie bardzo pomaga odnaleźć się w biznesie.
Jest jeszcze jeden bardzo fajny aspekt, który od kilku lat widzę. Coraz więcej osób, takich menadżerów jak ja, coś próbuje ze sobą zrobić. Oni biegają, uprawiają triathlon, pływają na kajakach albo robią jakieś inne rzeczy.
Jak się robi biznes z osobami, które mają sportową pasję, ona może być podobna albo inna, to zrozumienie jest dużo większe. To jest wartość dodana do tego, co się robi, bo te rozmowy toczą się nie tylko wokół biznesu, ale też pasji i biznes się robi zdecydowanie łatwiej.
Myślisz, że pomaganie innym uzależnia?
Ja to wyniosłem z mlekiem mamy. Moja Mama zawsze się starała pomagać wszystkim dookoła i mówiła, że dobroć wraca, więc wydaje mi się, że jestem uzależniony od pomagania. Taką mam filozofię życiową, staram się pomagać, jeżeli mogę.
To też w dużej mierze robimy dla siebie, żeby się lepiej poczuć, mieć świadomość, że to jest element naszego światopoglądu.
Jeżeli możemy sobie pozwolić na pomaganie innym, nie tylko finansowo, ale i czasowo, to w ten sposób rozwijamy też środowisko naszej pracy, naszych partnerów. Poza tym z tego, że robimy bardzo konkretne rzeczy, które kogoś wspierają, często tworzy się środowisko osób powiązanych też biznesowo.
Powiedzmy sobie szczerze, często do tych akcji włączamy naszych partnerów biznesowych. W Patagonii np. na 50 tys. zł zebranych dla Basi 25 tys. pochodziło od osób fizycznych, a 25 tys. od firm. Z czego 10 tys. pochodziło np. od mojego największego konkurenta. To są takie rzeczy, które zbliżają. Pokazują, że można nawet na tym trudnym rynku znaleźć taki obszar, gdzie konkurenci ze sobą współpracują. Myślę, że to jest bardzo pozytywne.
Dużo pomagasz, jaki stosunek mają do tego Twoje dzieci? Chcą Cię naśladować?
Mam troje dzieci, bliźniaki Olę i Piotra, które mają 13 lat, więc to już są naprawdę świadome dzieciaki, i Zosię, która ma 9 lat.
W różny sposób razem z żoną staramy się działać dla innych. Moja żona z zamiłowania jest nurkiem. Raz w tygodniu poświęca swój czas i pływa z osobami niepełnosprawnymi. Wydaje mi się, że dobrze jest to dzieciakom pokazywać.
Takim fajnym przykładem były chyba siódme lub ósme urodziny moich bliźniaków Oli i Piotra, dobre 4-5 lat temu, kiedy one same zaproponowały, że zamiast prezentów zbiorą pieniądze dla chłopca z okolicy, który potrzebował wsparcia. Zebrały wtedy duże kilkaset złotych.
Na inaugurację Funduszu Podwójne Wyzwanie w siedzibie Hospicjum też zabraliśmy z żoną nasze dzieci, żeby wiedziały, jak to wygląda.
Kilka dni temu zorganizowaliśmy spotkanie podsumowujące akcję zbierania pieniędzy podczas biegu w Patagonii, gdzie był prezes Fundacji Integracja Piotr Pawłowski, Paweł Łukasiak, prezes Akademii Rozwoju Filantropii w Polsce, Basia Bagorro, która jest osobą poruszającą się na wózku. Nasze dzieci również w nim uczestniczyły.
Także nasze dzieciaki widzą, że tak jak niektóre osoby niepełnosprawne potrzebują pomocy, to inne lub te same też potrafią wspaniale pomagać.
Fantastycznym przykładem jest Piotr Pawłowski, który jest w dużym stopniu sparaliżowany i jeździ na wózku, a od wielu lat jest prezesem chyba największej fundacji w Polsce. Jest moim idolem. Pokazuje, że niezależnie od ograniczeń, które są, można zrobić w życiu niesamowicie dużo. Dla innych.
Wydaje mi się, że można by godzinami o tym mówić, a jak się pozna taką osobę, zobaczy, że można tak funkcjonować, to jest to chyba najlepsze, co można dzieciom zaaplikować. Zakładam i liczę na to, że to się jakoś przekłada i przełoży na ich życie.
Przed Tobą teraz 3 pustynie.
Tak, teraz to już w krótkim czasie, więc to będzie ostra jazda. Tak naprawdę Namibia była jedyna w ciągu półrocza, a pozostałe 3 będą w ciągu 5 miesięcy.
Przed startem która z nich wydaje Ci się największym wyzwaniem?
Każda z nich ma swoje wyzwanie. Podobno najpiękniejsza jest Atakama. Miałem okazję zwiedzać Amerykę Południową, na Atakamie nie byłem, a zawsze to było moim ogromnym marzeniem.
Jak myślałem o tym całym cyklu 4 pustyń to myślałem o Atakamie, czyli jest ona dla mnie taka trochę mityczna. Wiem, że będzie bardzo trudna ze względu na to, że leży wysoko, ma trudne podłoże, jest tam bardzo sucho. Wszyscy, którzy ją przebiegli, mówią, że jest to duże wyzwanie. Także chyba Atakama.
Skoro jest połączona z Twoim marzeniem, to biegnąc, zyskujesz „dodatkowe skrzydła”.
Tak. Pamiętam, że jadąc w autokarze, który wywoził nas na pustynię Namib z miasteczka, gdzie była odprawa, zastanawiałem się, jak się nastawić do biegu. Bieganie w upale jest trudne, a ja trenowałem w zimie w Lesie Kabackim.
Uświadomiłem sobie, że w danym momencie jestem tam tylko i wyłącznie w jednym celu, żeby przebiec, ukończyć i żeby wynieść z tego przepiękne wrażenie widokowe i związane z ludźmi. Nic innego się nie liczy. Jestem jedną ze stu osób, które w danym momencie znajdują się właśnie tam, żeby ukończyć ten bieg. Jeżeli skoncentrujemy się tylko na tym, to ten wysiłek niezależnie od tego, jaki byłby ogromny, pozostanie w tle.
Na tych biegach odpada w skrajnych sytuacjach kilka-kilkanaście procent osób, a jednak 80-90 proc. je kończy.
Nie każdy jest tam zawodowym biegaczem. Może 5-10 proc. to osoby, które naprawdę są zawodowcami albo profesjonalnymi amatorami. Reszta to normalni ludzie, którzy włożyli dużo wysiłku i pieniędzy, żeby się przygotować. Są ludzie, którzy mają firmy, rodziny, więc też nie są w stanie poświęcić zbyt dużo czasu na przygotowania. Ale ta determinacja, żeby skończyć bieg i osiągnąć to marzenie, jest tak ogromna, że to się robi.
To jest to, co staram się zawsze przekazywać. Pomimo że te rzeczy wydają się absolutnie nieosiągalne, bo też mi się tak wydawało, jeżeli się do tego zabierzemy w odpowiedni sposób, to można to zrobić.
Uważam, że prawie każda osoba, która tego chce, w ciągu roku czy półtora jest w stanie się przygotować do takiego biegu i go ukończyć. Tylko musi być zmotywowana.
Ile osób biegło?
To było 100 osób, mniej niż w Patagonii, gdzie było 300 osób. W takiej mniejszej grupie dużo łatwiej związać się z tymi ludźmi.
Brzmi bardzo dobrze, zwłaszcza jak o tym opowiadasz i siedzimy na kanapach. Czy przytrafiły Ci się jakieś kontuzje?
Tym razem nie miałem kontuzji. Poza schodzącymi paznokciami, zakażeniem palca podczas biegu i tym, że biegłem przez połowę dystansu na antybiotykach, to wszystko było w porządku.
Z Patagonii przywiozłem kontuzję. Przesiliłem stopę, ale to wynikało z tego, że biegłem szybciej, niż powinienem. Jakaś taka żyłka sportowca mi się włączyła i nagle na którymś z etapów zacząłem się z kimś ścigać za mocno. Później to odchorowałem. Pamiętam, że ten 80-kilometrowy bieg robiłem już z tą kontuzją. Teraz udało się przebiec z lokatą w miarę dobrą jak dla mnie, bez kontuzji.
Trzymam kciuki za kolejne 3 biegi, żebyś spełnił swoje marzenia, jednocześnie pomagając innym. Mam nadzieję, że się zobaczymy już po ostatnim i wtedy opowiesz nam, która pustynia okazała się największym wyzwaniem.
Dobrze. Sam jestem ciekaw, który bieg wyda mi się najpiękniejszy, który najtrudniejszy i chętnie się podzielę.
Pamiętajmy, że to jest duże wyzwanie charytatywne. Namawiam, każdy może nas wesprzeć. Informacje są na stronie www.podwojnewyzwanie.com. Chcemy wyposażyć klinikę leczenia bólu w Hospicjum św. Krzysztofa, żeby mogła działać, zresztą nie tylko dla pacjentów onkologicznych.