Sytuacja lwowskich szpitali, które leczą dzieci ranne w bombardowaniach i ostrzałach rakietowych, staje się coraz trudniejsza. „Mamy placówki, mamy dobrych specjalistów, ale brakuje nam sprzętu. A czekamy właśnie na dzieci z Mariupola” – mówi w rozmowie z PAP dr Zoriana Iwaniuk, wicedyrektor jednego z tych szpitali.
We Lwowie funkcjonują trzy szpitale dziecięce, z których każdy posiada inną specjalizację. Jednak od początku trwającej na Ukrainie wojny to do Szpitala Świętego Mikołaja trafiają dzieci najciężej ranne podczas ostrzałów i bombardowań we wschodniej i południowej części kraju.
„Mniej więcej dwa razy w tygodniu przyjeżdżają do Lwowa pociągi ewakuacyjne, najczęściej z Charkowa i Dniepra. Wtedy mamy zdecydowanie więcej pacjentów. Są to bardzo często ofiary min i bomb z amputowanymi kończynami, skomplikowanymi złamaniami i głębokimi ranami od odłamków” – mówi Polskiej Agencji Prasowej dr Zoriana Iwaniuk, zastępca dyrektora lwowskiego szpitala dziecięcego św. Mikołaja.
Jak tłumaczy, ranne dzieci uzyskują pierwszą pomoc w szpitalach znajdujących się tuż przy froncie. Później są transportowane do Lwowa, gdzie przeprowadzane są zabiegi, operacje i wdrażane jest długotrwałe leczenie.
Wśród pacjentów lwowskiego szpitala jest rodzina z Kramatorska, która czekała na ewakuację podczas ostrzału tamtejszego dworca kolejowego. Na początku kwietnia na stację w Kramatorsku spadły bomby, zabijając ponad 50 osób starających się wydostać na zachód.
„To mama z dwójką dzieci. Nie ucierpiał jedynie chłopiec. Jego siostra straciła dwie nogi, a mama jedną. Teraz to 8-latek opiekuje się matką i siostrą. Jako jedyny ma nogi i chodzi” – mówi dr Iwaniuk. Kobieta i jej córka czekają na wyjazd za granicę, gdzie możliwe będzie założenie protez.
Jak dodaje, nie wszystkie dzieci pozostają w szpitalach lwowskich. Część z nich jest wysyłana do placówek na Zachodzie. Szpital musi bowiem posiadać rezerwy dla tych, którzy stale przybywają i będą przybywać.
Dr Iwaniuk pytana, czego najbardziej potrzebują teraz ukraińskie lecznice dziecięce, odpowiada bez wahania: „Sprzętu!”.
„Mamy szpital, mamy dobrych specjalistów, mamy pacjentów. Jedyne, czego nam brakuje, to sprzęt i środki medyczne. Nasz szpital nie był przygotowany na tak wielkie liczby pacjentów z różnymi poważnymi schorzeniami. Bo przecież mamy nie tylko rannych pacjentów, ale też dużo dzieci z wadami rozwoju różnego rodzaju, które wymagają przeprowadzenia kardiochirurgicznych, neurochirurgicznych czy oftalmologicznych zabiegów” – mówi Iwaniuk.
Wśród najpilniejszych potrzeb swojego szpitala doktor wymieniła m.in. maszyny do anestezji, w tym Maquet Flow, który pozwoli na przeprowadzenie zabiegów u najmłodszych dzieci, oraz portatywny (przenośny – przyp. redakcji) rentgen cyfrowy. „Brakuje nam też szczególnie oksygenatorów neonatalnych i pediatrycznych do zabiegów na otwartym sercu, setów i kateterów do dializy ostrej” – wylicza lekarka.
Zwraca przy tym uwagę, że duża pomoc dla lwowskich szpitali płynie z Polski. „Pomagają nam szczególnie fundacje. Jesteśmy naprawdę wdzięczni za tę pomoc. Dzięki niej dzieci szybciej wracają do normalnego życia” – mówiła.
Jak zauważa, największe wsparcie jej szpital otrzymał na początku wojny. Po dwóch miesiącach konfliktu pomoc z zagranicy jest jednak kilkakrotnie mniejsza. A potrzeby się nie zmniejszyły.
„Z czasem ludzie przyzwyczajają się do wojny i uczą się żyć w jej cieniu. Ale to nie koniec. Nadal potrzebujemy pomocy. W najbliższym czasie spodziewamy się pacjentów z ciężkimi chorobami z Mariupola” – zaznacza dr Iwaniuk.
Lekarka przyznaje, że nie wyobrażała sobie, jak trudne jest funkcjonowanie szpitala podczas wojny. Jak dodała, nie chodzi tu o alarmy bombowe czy problemy z zaopatrzeniem. „Musimy w jednej chwili nauczyć się robić rzeczy, których do tej pory nie robiliśmy. Każdy z nas staje się nie tylko lekarzem, ale też managerem, organizatorem, psychologiem, a nierzadko matką i ojcem, bo przyjeżdżają do nas też dzieci, które nie mają nikogo” – mówi.
Zauważyła, że praca z ofiarami wojny jest wyjątkowa, a trauma wojenna dopada ze szczególną siłą dzieci. „Dużo zależy od tego, czy rodzice dzieci żyją. Bo kiedy na oczach dziecka zmarła matka, to dziecko jest psychicznie złamane. Te dzieci nieustannie płaczą, wołają mamę. A mamy nie ma” – relacjonuje Iwaniuk. „One tego nie rozumieją, nie pojmują. A lekarz wtedy musi do nich dotrzeć’” – dodaje.
Elementem wojennej codzienności szpitala św. Mikołaja i jego młodych pacjentów stały się także alarmy bombowe, które we Lwowie ogłaszane są niemal każdego dnia. Podczas alarmów szpital pracuje jednak dalej. Lekarze nie przerywają rozpoczętych zabiegów, a pacjenci intensywnej terapii transportowani są na korytarze.
Jednak podczas alarmów większość chorych schodzi do schronu, który znajduje się pod całym szpitalem. „Tam jest czysto, ciepło, sucho. Wszystko jest dobrze organizowane. Wszyscy pacjenci schodzą na dół. Mamy tam łóżka i dużo zabawek. Dzieci się już przyzwyczaiły i mają okazję do zabawy. Nie jest tak źle” – podsumowała lekarka.
Ze Lwowa Mateusz Mikowski, PAP.