Udało się znaleźć autobus i wywieźć dzieci oraz ich mamy do zachodniej Ukrainy; są już bezpieczne – powiedziała PAP Ania, wolontariuszka w domu dziecka w Charkowie. Dodała, że sama musiała zostać w mieście ze względu na bliskich, a najgorsze są bomby i rakiety zrzucane na osiedla.
„Udało się znaleźć autobus, który przyjechał jakiś czas temu po nas. Przeprowadziliśmy ewakuację. Siostry zakonne, matki z dziećmi i cała moja rodzina wyjechała, ale ja musiałam zostać” – powiedziała w czwartek wieczorem wolontariuszka w domu dla samotnych matek z dziećmi w Charkowie.
Placówka, z której ewakuowano podopiecznych, znajduje się dzielnicy miasta o nazwie Korotich. Mieszkało tam ok. 50 osób – samotnych matek z dziećmi w bardzo różnym wieku.
„Godzinę po tym, gdy wszyscy wyjechali z naszego Domu, zrzucono bomby na nasze lotnisko w Korotich. Dom został nienaruszony, ale wszyscy mieszkańcy byli bardzo przestraszeni” – relacjonowała tragiczne wydarzenia w Charkowie.
Dodała, że musiała zostać w mieście, bo opiekuje się tam m.in. ojcem z małymi dziećmi, a także jest tam jej chłopak, który ma ojca i chorą matkę.
„Nie mogę ich tu zostawić. Najważniejsze, że siostry zakonne i matki z dziećmi są już na zachodzie Ukrainy i teraz są bezpieczne” – powiedziała.
Charków przez cały czwartek znajduje się pod ostrzałem rosyjskim.
„Przedwczoraj nad naszym terenem przelatywały myśliwce, a jeden uderzył rakietą w druty i dwa dni nie było prądu. To zostało już na szczęście naprawione. Gdy tylko zabrzmi syrena – idziemy do piwnicy. Na razie mamy jeszcze internet, śledzimy wiadomości. Trzymamy się, ale sytuacja jest trudna. Najgorsze są samoloty, które rzucają bomby i rakiety trafiające w osiedla. Proszę bardzo o modlitwę” – zakończyła Anna.
Autor: Tomasz Więcławski, PAP.