Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych. To elektorzy ostatecznie wybiorą prezydenta

Pracownica biura wyborczego sprawdza karty do głosowania korespondencyjnego pod kątem nieprawidłowości w centrum obsługi kart do głosowania, Los Angeles County Registrar-Recorders, Pomona Fairplex w Pomonie, Kalifornia, USA, 2.11.2020 r. (ETIENNE LAURENT/PAP/EPA)

Pracownica biura wyborczego sprawdza karty do głosowania korespondencyjnego pod kątem nieprawidłowości w centrum obsługi kart do głosowania, Los Angeles County Registrar-Recorders, Pomona Fairplex w Pomonie, Kalifornia, USA, 2.11.2020 r. (ETIENNE LAURENT/PAP/EPA)

O godz. 12 czasu polskiego we wtorek otworzyły się pierwsze lokale wyborcze w wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Pierwsze rezultaty zaczną spływać po północy czasu polskiego w nocy z wtorku na środę, a zwycięzca głosowania bezpośredniego może być znany w środę nad ranem.

Prezydent USA wybierany jest w powszechnych wyborach dwustopniowych, ale o ich wyniku nie decyduje liczba bezpośrednio oddanych głosów na kandydata, lecz reprezentujący poszczególne stany członkowie tzw. Kolegium Elektorskiego.

Kolegium Elektorskie ustanowiono w 1787 roku w toku prac nad Konstytucją Stanów Zjednoczonych. Był to kompromis między postulatem wyboru prezydenta w powszechnym głosowaniu, a propozycjami, by wybierał go Kongres. Przyjęte rozwiązanie miało zapewniać, że o obsadzeniu najwyższego urzędu w państwie nie będą rozstrzygać masy, lecz wykształcone elity.

Elektorów miało być tylu, ilu jest łącznie przedstawicieli stanów w obu izbach Kongresu, czyli członków Izby Reprezentantów, których liczba zależy od liczby ludności stanu, oraz członków Senatu, do którego każdy stan deleguje dwóch senatorów niezależnie od swej populacji.

Kolegium składa się obecnie z 538 członków (elektorów). Ich liczba odpowiada 435 członkom Izby Reprezentantów i 100 senatorom z 50 stanów; dodatkowo do kolegium delegowanych jest troje przedstawicieli dystryktu stołecznego (DC).

Kolegium Elektorskie nie zbiera się fizycznie; jego członkowie w miesiąc po wyborach dopełniają formalności, głosując zgodnie z wynikami w poszczególnych stanach i głosowanie to, zorganizowane i koordynowane zdalnie, oficjalnie decyduje o wyborze prezydenta.

Tysiące kart do głosowania korespondencyjnego czeka na przetworzenie, centrum obsługi kart do głosowania, Los Angeles County Registrar-Recorders, Pomona Fairplex w Pomonie, Kalifornia, USA, 2.11.2020 r. (ETIENNE LAURENT/PAP/EPA)

Tysiące kart do głosowania korespondencyjnego czeka na przetworzenie, centrum obsługi kart do głosowania, Los Angeles County Registrar-Recorders, Pomona Fairplex w Pomonie, Kalifornia, USA, 2.11.2020 r. (ETIENNE LAURENT/PAP/EPA)

Jeżeli elektor okaże się – jak to się określa – „niewierny”, tzn. nie zagłosuje na kandydata, który zwyciężył w jego stanie, grożą mu kary finansowe (które są relatywnie niewielkie) lub inne sankcje. W historii USA przypadki elektorów, którzy nie głosowali z wolą większości wyborców danego stanu, były sporadyczne i nigdy nie zadecydowały o wyniku wyborów.

Aby wygrać wybory prezydenckie, kandydat musi zdobyć minimum 270 głosów elektorskich. Jeżeli dojdzie do sytuacji, że rozłożą się one równo, tzn. obaj pretendenci do Białego Domu otrzymają po 269 głosów elektorskich, o wyniku wyborów musi zadecydować Izba Reprezentantów. W dziejach USA do takiej sytuacji doszło tylko dwa razy – na początku XIX w.

W prawie wszystkich stanach obowiązuje zasada „zwycięzca bierze wszystko”, według której kandydat, który wygrał wybory w danym stanie, otrzymuje głosy wszystkich jego elektorów niezależnie od tego, jak wysoko pokonał swojego przeciwnika. Tylko w Nebrasce i Maine głosy elektorskie rozdzielane są proporcjonalnie do rozkładu głosów bezpośrednich.

Elektorzy ze stanów z małą populacją, jak Wyoming czy Alaska, reprezentują w efekcie kilkakrotnie mniej wyborców niż elektorzy z wielkich ludnościowo stanów takich jak Kalifornia. Głos elektorów z mniejszych stanów ma więc większą wagę.

Amerykański system wyborów prezydenckich faworyzuje przede wszystkim kandydatów wystawianych przez dwie główne partie: Demokratyczną (DP) i Republikańską (GOP). Kandydaci niezależni, nawet gdy zdobywają sporą liczbę głosów, z reguły nie zwyciężają w żadnym stanie i nie zdobywają głosów elektorskich. Tak stało się w 1992 roku, gdy startujący jako niezależny kandydat, miliarder z Teksasu Ross Perot zdobył aż 19 proc. głosów bezpośrednich, ale żadnego elektorskiego, gdyż nie udało mu się wygrać w żadnym stanie.

Coraz częściej zdarza się, że prezydentem zostaje kandydat, który otrzymał mniej bezpośrednich głosów. W 2000 roku kandydat Demokratów Al Gore zdobył o pół miliona więcej głosów bezpośrednich niż reprezentujący GOP George W. Bush, który ostatecznie wygrał wybory, zdobywając nieco więcej głosów elektorskich. W 2016 roku Hillary Clinton otrzymała 3 mln (ponad 2 proc.) głosów bezpośrednich więcej, ale przegrała z Donaldem Trumpem, który zyskał więcej głosów elektorskich.

Źródło: PAP.

Tagi:

Wykorzystujemy pliki cookies, by dowiedzieć się, w jaki sposób użytkownicy korzystają z naszej strony internetowej i móc usprawnić korzystanie z niej. Dalsze korzystanie z tej strony internetowej jest jednoznaczne z zaakceptowaniem polityki cookies, aktualnej polityki prywatności i aktualnych warunków użytkowania. Więcej informacji Akceptuję