W punkcie recepcyjnym w Dorohusku (lubelskie) przybywa uchodźców z Ukrainy, są to głównie kobiety z dziećmi. „Płaczą, jak wchodzą. Żal patrzeć na tych ludzi, szczególnie na dzieci” – powiedziała PAP wolontariuszka Edyta Soborska.
Reporter PAP był w piątek w punkcie recepcyjnym w Dorohusku utworzonym dla obywateli Ukrainy uciekających przed wojną.
Wójt gminy Dorohusk Wojciech Sawa podał, że pierwsi uchodźcy trafili do punktu w czwartek około godz. 16. W piątek do południa przez punkt przewinęło się ok. 160 osób, głównie kobiet z dziećmi.
„Kiedy widzę tych ludzi, czuję strach i przygnębienie. Nigdy się nie spodziewałem, że coś takiego się może wydarzyć. Wydawało mi się to niemożliwe” – przyznał wójt. Dodał, że punkt recepcyjny dysponuje ok. 80 łóżkami, żeby zmęczeni podróżą uchodźcy mogli się przespać.
„Płaczą, jak wchodzą. Żal patrzeć na tych ludzi, szczególnie na dzieci” – powiedziała wolontariuszka Edyta Soborska.
„To miejsce, gdzie mogą odetchnąć. Potem są wysyłani do ośrodków w Rejowcu, Lublinie i innych” – powiedziała inna z wolontariuszek. Z pomocy korzystają przede wszystkim kobiety z dziećmi. „W nocy przyjechała kobieta z siódemką. Najmłodsze dziecko miało trzy miesiące” – dodała.
W pomoc migrantom angażują się, oprócz wolontariuszy, okoliczni mieszkańcy i urzędnicy. Osoby, które zgłaszają się do punktu, dostają ciepłe napoje i posiłki, owoce, wodę i pakiety z suchym prowiantem.
„Każdy, kto odjeżdża, dostaje na drogę prowiant: rogaliki, słodycze, kanapki” – wyliczyła Edyta Soborska.
Większość obywateli Ukrainy przebywających w punkcie to kobiety z dziećmi w różnym wieku. Na parking przy XVIII-wiecznym Pałacu Suchodolskich, gdzie się mieści, co kilkanaście minut podjeżdżają samochody osobowe i busy, wiele jest wypełnionych pasażerami. Wokół zaparkowanych samochodów biegają dzieci, śmieją się i bawią się w ganianego. Najmłodsze przytulają maskotki. Kilkuletni chłopcy puszczają samoloty z papieru.
W budynku ich rodzice zgłaszają się po pomoc i wypełniają dokumenty. Pracownica Urzędu do spraw Cudzoziemców powiedziała reporterowi PAP, że od godz. 8 zarejestrowała siedem próśb od osób zainteresowanych ochroną na terytorium Polski.
„To kobiety z dziećmi. W tej chwili czekają na przyjazd Straży Granicznej, żeby złożyć wniosek” – wyjaśniła Edyta.
Z rozmów z wolontariuszami wynika, że wiele osób przyjeżdża do punktu recepcyjnego tylko na chwilę, by odpocząć, uzyskać informacje i jedzie dalej na zachód.
W stołówce, która służy jednocześnie za punkt rejestracyjny, na uzupełnienie formalności i skierowanie do ośrodka dla osób uciekających z Ukrainy, czeka Ala z rodziną. Z Szacka w pobliżu granicy z Białorusią przyjechała z dwójką swoich dzieci: czteroletnią Krystyną i trzyletnim Markiem oraz rodzicami: Swietlaną i Wasylem.
„Parę kilometrów od naszej miejscowości stały czołgi” – powiedziała Ala. Nie potrafiła sprecyzować, czy były to wojska ukraińskie, białoruskie, czy rosyjskie, ale wyznała, że w każdej chwili spodziewała się najgorszego.
„Z Szacka na granicę dojechaliśmy dosyć szybko, ale na wjazd do Polski czekaliśmy 11 godzin. Ukraińscy żołnierze skierowali nas do punktu w Dorohusku. Przyjechaliśmy tu o piątej rano” – zrelacjonowała.
Jej trzyletni syn jest lekko osowiały. Ala wyjaśniła, że w nocy bolało go gardło. Z pomocą pielęgniarki udało się zbić temperaturę i zmniejszyć zapalenie. Na prośbę mamy czteroletnia Krystyna z dumą recytuje wierszyk o smacznej witaminie.
W pomieszczeniu obok pomocy uciekinierom z Ukrainy udziela pielęgniarka Beata Sawicka, która na co dzień pracuje w szpitalu w Chełmie.
„Opanowaliśmy już kilka gorączek” – przyznała pielęgniarka. Dodała, że jej pacjentami było troje dzieci w wieku: trzy i pół roku, siedem i 12 lat.
Na pytanie, czy punkt jest dobrze zaopatrzony, pokazała pełne opakowania mleka dla niemowlaków, pampersów i opatrunków, a także osobny pokój z dużą ilością pudeł z ubrankami dla dzieci.
Warunki w punkcie recepcyjnym pochwaliła Ala z Szacka. Stwierdziła, że czeka już tylko na rejestrację przez urzędnika i zabranie do ośrodka.
„Jeszcze nie wiem, gdzie pojedziemy. Jest mi wszystko jedno” – wzdycha ze smutkiem. „Na Ukrainie zostawiliśmy dom, pracę, rodzinę i znajomych. Brat i siostra zostali w Łucku” – żali się Ala.
Warunki w punkcie w Dorohusku pochwalił także Władek, około 30-letni mężczyzna. „Warunki są dobre. Jedzenie, kawa, herbata, wszystko jest” – podkreślił. Dodał, że jest wdzięczny wolontariuszom za okazaną pomoc.
Władek wyjaśnił, że pochodzi z Łucka, ale przez ostatnie dwa miesiące pracował w piekarni k. Konina. Do Dorohuska przyjechał w czwartek wieczorem na spotkanie z bliskimi, którzy uciekają z Ukrainy.
„Czekam na moją rodzinę: dwoje dzieci i żonę. Już 14 godzin stoją w kolejce na wjazd do Polski. Pół godziny temu z nimi rozmawiałem. Myślę, że jeszcze cztery godziny i przekroczą granicę” – wyjaśnił. Dodał, że w domu został jego ojciec.
Od żony dowiedział się, że Rosjanie zbombardowali wojskowe lotnisko w pobliżu ich miasta, a ukraińskie wojsko wycofało się w stronę polskiej granicy. „Teraz jest spokojnie” – dodał z ulgą.
„Wczoraj zadzwoniłem do żony i powiedziałem, że przyjadę do niej na Ukrainę. Płakała. Powiedziała, żebym został w Polsce” – powiedział.
Żona powiedziała mu, że ukraińskie władze nie wypuszczają mężczyzn z kraju. Wszyscy mają być gotowi na wcielenie do wojska.
„Moja siostra mieszka w Gdyni. Zawiozę tam rodzinę, zabieram chłopaków z Donbasu i jedziemy do ojczyzny. Będziemy walczyć za Ukrainę” – stwierdził.
Chłopaki z Donbasu to koledzy Władka z ukraińskiego wojska, z którymi w latach 2014-2015 służył jako pomocnik medyczny na froncie w Doniecku.
Autor: Piotr Nowak, PAP.