Niezwykła szansa na dawanie swojej obecności innym

Duże radości z małymi podopiecznymi Fundacji Gajusz (archiwum Fundacji Gajusz)

Duże radości z małymi podopiecznymi Fundacji Gajusz (archiwum Fundacji Gajusz)

„Nasi wolontariusze tylko pozornie są zwyczajnymi ludźmi. Mają pasję, która pozwala im zmieniać życie innych” – czytamy na stronie łódzkiej Fundacji Gajusz.

Tisa Żawrocka-Kwiatkowska, zakładając Fundację Gajusz, pamiętała o spotkanej w szpitalu na onkologii dwuletniej Paulince, podopiecznej domu dziecka, która odchodziła bez obecności bliskiej osoby. Postarała się zrobić wszystko, żeby dzieci nie umierały w samotności. Wówczas wymyśliła, że chore dzieci mogliby odwiedzać wolontariusze. Dziś w organizacji działa ich około 300. Pochodzą z rozmaitych środowisk i grup zawodowych: nauczyciele, urzędnicy, pedagodzy, dziennikarze, księgowi. Są w różnym wieku: to nastolatkowie, studenci, osoby w średnim wieku i po pięćdziesiątce. Angażują się w pomoc nie tylko małym pacjentom, lecz także ich rodzeństwu i rodzicom.

Świadoma chęć zaangażowania się w wolontariat

To był jeden z mroźnych styczniowych poranków. Wybierałam się do Fundacji Gajusz. Nie wiedziałam, jak zareaguję na Pałac, czyli hospicjum stacjonarne, czy serce mi nie pęknie i nie zaleję się oceanem łez. Nie pękło. Już sam kolorowo bajkowy budynek wprowadza w pozytywny nastrój, a atmosfera w środku oraz uśmiechy personelu, wolontariuszy i co najważniejsze – dzieci powodują, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znika stereotypowe wyobrażenie na temat hospicjum. To nie oznacza, że nie było łez. Owszem, wzruszyłam się wielokrotnie, słuchając moich rozmówców. Tak się dzieje, gdy mówi się o rzeczach, które wypływają prosto z serca, bezinteresownie, bez żadnej kalkulacji.

Bajecznie już z zewnątrz, jak na Pałac przystało (archiwum Fundacji Gajusz)

Bajecznie już z zewnątrz, jak na Pałac przystało (archiwum Fundacji Gajusz)

– Dając, można dostać dużo więcej. Często wolontariusze dziękują za to, co otrzymali. Zaczynają się zastanawiać: czy ja więcej daję, czy ja więcej biorę – mówi Gabriela Halakiewicz, koordynator wolontariatu w Fundacji Gajusz.

Aby zostać wolontariuszem Fundacji, jak tłumaczy: – Trzeba mieć chęć i trzeba zweryfikować, z czego ona wynika. Wolontariat powinien wynikać z tego, że mamy nadmiar np. czasu, dobrej energii, którą dostajemy, i to chcemy przekazać komuś. Intencja wynikająca z braku czegoś w naszym życiu nie jest dobrą intencją. Dość szybko może spowodować wypalenie i porzucenie pomagania.

Od strony formalnej należy przejść cykl pięciu lub sześciu szkoleń. Po zakończeniu kursów można wskazać, gdzie chciałoby się pomagać, np. na oddziale onkologicznym, w ośrodku preadopcyjnym Tuli Luli, w hospicjum stacjonarnym lub domowym. Można też wspomóc organizację w pracach biurowych, kwestach ulicznych, przyda się także – wydawałoby się z pozoru bardzo prozaiczne, ale jakże potrzebne – prasowanie ubranek i wiele innych czynności. Wystarczy, że chcemy podzielić się swym czasem. Szkolenia weryfikują możliwość naszego zaangażowania zarówno co do liczby godzin, jakie możemy poświęcić na wolontariat, jak i gotowości psychicznej: pozwalają wewnętrznie sprawdzić, czy jest się na to gotowym i czy nasza decyzja to nie słomiany ogień.

Gabriela Halakiewicz obserwuje, że bardzo dużo zgłoszeń napływa w okresie przedświątecznym, kiedy ludzie mają ochotę zrobić coś dobrego, lub bezpośrednio po prowadzonych przez Fundację kampaniach. Niektórzy dowiadują się, że muszą poczekać np. miesiąc czy dłużej na kurs, wtedy sygnalizują, że to tak długo, a oni chcieliby działać od razu. Później nie wszyscy przychodzą na szkolenia, bo zmieniło się już coś w ich życiu lub magia danego czasu minęła.

Wolontariat to niezwykle poważna i odpowiedzialna decyzja; zwłaszcza jeśli pracuje się z dziećmi, to nie wolno ich zawieść.

Małgorzata Kania, która przed rozpoczęciem wolontariatu w Gajuszu przez niemal 5 lat towarzyszyła na oddziale onkologicznym synowi swojej koleżanki, znała już potrzeby małych pacjentów, dlatego kiedy postanowiła zostać „oficjalnym” wolontariuszem, trzy razy wypełniała kwestionariusz zgłoszeniowy i go nie wysłała, ponieważ wiedziała, że wtedy, z braku czasu, nie sprostałaby oczekiwaniom dzieci.

Motywacje moich rozmówców wynikały przede wszystkim z potrzeby zrobienia czegoś dla innych.
Niektórzy szybko podejmowali decyzję o rozpoczęciu wolontariatu, inni potrzebowali na to więcej czasu.

Wolontariusze dbają, by nie było czasu na nudę (archiwum Fundacji Gajusz)

Wolontariusze dbają, by nie było czasu na nudę (archiwum Fundacji Gajusz)

Anna Jędrych wspomina, jak pewnego poranka, stojąc na przystanku, zobaczyła tramwaj z wizerunkiem założycielki Fundacji i wzmianką o działalności organizacji. – Zapamiętałam to nazwisko, tę twarz i tę informację, ale jeszcze wtedy nie miałam odwagi przyjść i się zająć tym naprawdę. Poczytałam sobie tylko, wzruszyłam się, ale uznałam, że to jeszcze nie jest ten moment, by przyjść do tak chorych dzieci. To trwało pewnie kilka lat, obserwowałam działania Gajusza, ale cały czas byłam przekonana, że jestem za słaba psychicznie, że nie dam rady.

Cztery lata temu Anna Jędrych została wolontariuszką. Decyzja zapadła po tym, jak przywiozła do Fundacji prezenty w ramach prowadzonej przez Fundację akcji świątecznej. Zwiedzając Pałac, była pod wrażeniem niezwykłej atmosfery: – Tam była radość, tam nie było smutku. To jest wesoły, radosny, pogodny dom, w którym są co prawda chore dzieci, ale one się uśmiechają. Pielęgniarki, opiekunki bawią się z dziećmi,  biegają z nimi na tyle, na ile można, tańczą z nimi, śpiewają im, więc byłam do głębi poruszona.

Anna Michalska, która przez 30 lat poza pracą zawodową skupiała się na życiu rodzinnym, po wyprowadzce syna spostrzegła, że ma sporo wolnego czasu. Początkowo podróżowała z mężem, później znalazła nowy sens życia w pomaganiu chorym dzieciom. Opowiada, że pierwsze dni wolontariatu łączyły się z dużym strachem, ponieważ z dziećmi nieuleczalnie chorymi nie miała wcześniej kontaktu. Wkrótce okazało się, że nie ma się czego bać, trzeba po prostu pytać, co można, a czego nie robić.

– Tak się czasem mówi, że z wiekiem to się wie wszystko. Nieprawda! Tyle rzeczy, co ja się na dole nauczyłam od dzieci, od personelu i od rodziców dzieci. Teraz bym umiała być już matką, bo wiem więcej, jak należy wychować dziecko – podkreśla Anna Michalska.

Ze łzami w oczach wspomina moment, w którym po jej długiej nieobecności Kubuś, jeden z podopiecznych Pałacu, gdy tylko ją zobaczył, przerwał zabawę i przyszedł się do niej przytulić. – Te dzieci są niesamowite. Mówi się, że niektóre są bez kontaktu. To jest nieprawda. Z każdym dzieckiem jest kontakt, tylko każdy kontakt jest inny.

Z kolei Anna Jędrych opowiada o niezwykłej więzi ze swoją podopieczną Asieńką, którą poznała, gdy dziewczynka miała roczek. Ponieważ dziecko nie widzi i nie mówi, to Anna rozpoznaje jej reakcje po mimice twarzy, po oczach, ustach i języku, który jest u Asi dużym receptorem bodźców.

Wolontariuszka pamięta też taką sytuację: – Jedno dziecko leżało w łóżeczku, drugie było w wózku, a trzecie miałam na kolanach. Tu bujałam jedną nogą, tu drugą, tu śpiewałam, i to było właśnie to, co chciałam robić. To, do czego dążyłam i co było mi potrzebne. Właściwie żałowałam, że tak długo zwlekałam.

Dzielenie się obecnością i pasją

Będąca na piątym roku studiów Żaneta Drużyńska, kiedy cztery lata temu rozpoczynała wolontariat, z początku myślała o hospicjum domowym. Po szkoleniach zdecydowała się jednak na pomoc w Pałacu. Jak twierdzi, nie była jeszcze wówczas przygotowana na więź, jaka może się wytworzyć podczas pomagania konkretnej rodzinie. Po latach życie zatoczyło koło i świadomie wybrała hospicjum domowe. – Poszłam do dziewczynki, która ma na imię Jagienka, która jest małą gwiazdą Fundacji Gajusz. Dla mnie jest najukochańszym dzieckiem na świecie. Choruje na łamliwość kości.

Żaneta bywa u nich raz w tygodniu. Jeśli rodzina wyjeżdża na leczenie, odwiedza ich w szpitalu.

Jak mówi: – To jest moja rodzina, pokochałam ich bardzo. Uwielbiam ich i nie wyobrażam sobie, że mogłabym ich zostawić samych. Mimo że pracuję i mam mnóstwo zajęć dodatkowych, to ten tydzień jakoś się rozszerza, jakby był z gumy, i zawsze znajdę te trzy godziny dla nich. Czasami Małgosia dzwoni i mówi, że potrzebuje pomocy, bo nie ma już kogo poprosić, bo mąż pracuje, teściowa nie może i pyta, czy ja bym mogła. Mogę, jak coś nawet jest, to się przełoży, bo rodziny się nie zostawia i pomaga się w każdej sytuacji.

Podczas jednego z zebrań z wolontariuszami psychologowie zasygnalizowali, że na oddziale onkologicznym w szpitalu dziecięcym przy ul. Spornej w Łodzi w wakacje nic się nie dzieje. Nie ma nawet zajęć plastycznych. Z tego względu padła prośba, żeby właśnie w tym okresie odwiedzać dzieciaki. Małgorzata, która kiedyś ukończyła liceum plastyczne, zupełnie spontanicznie zadeklarowała, że może poprowadzić warsztaty dla dzieci. Trwają one do chwili obecnej. Początkowo Małgorzata bywała tam nawet codziennie, przyjeżdżała po pracy i wychodziła ze szpitala o 22.00, a nawet 23.00. Teraz z innymi wolontariuszami prowadzą zajęcia dwa razy w tygodniu. Obecnie nawet pozyskano na ten cel fundusze z budżetu obywatelskiego.

Wolontariusze starają się jak najciekawiej wypełniać czas swoim podopiecznym. Małgorzata realizuje konkurs, w którym dzieci wybierają spośród pięciu tematów jeden, opowiadają historię, a następnie malują obraz ze znanymi malarzami. Poza tym na zajęciach plastycznych nie brakuje okazji do świętowania. Zawsze znajdzie się jakiś powód, choćby to, że się odbyły po raz kolejny.

Spędzając czas z dziećmi, wolontariusze poznają ich marzenia, niektóre z nich próbują spełniać. Ostatnio jeden chłopiec mógł zrealizować swoje pragnienie. Udało się dla niego zorganizować wyjazd na plan ulubionego serialu.

Wolontariusze każdego dnia starają się podarować uśmiech dzieciakom (archiwum Fundacji Gajusz)

Wolontariusze każdego dnia starają się podarować uśmiech dzieciakom (archiwum Fundacji Gajusz)

Otoczenie pomocą całej rodziny

Fundacja Gajusz pomaga nie tylko chorym dzieciom, lecz także ich rodzinom. Wolontariusze spędzają czas z rodzeństwem chorego dziecka, by przez chorobę brata lub siostry, która wymaga od rodziców wielogodzinnego zaangażowania, nie poczuło się odrzucone. Wsparcie psychologiczne pomaga też członkom rodziny odpowiednio ze sobą rozmawiać o chorobie.

Żaneta mówi, jak potrzebny jest rodzicom czas, kiedy wiedzą, że ich dziecko jest pod opieką wolontariusza. – Mama Jagienki może sobie zrobić przerwę, bo to jest kobieta, która nie pracuje zawodowo, bo zajmuje się 24 godziny na dobę Jagienką. Jak ja przychodzę, to ona może zrobić zakupy, iść do fryzjera, ma ten moment, żeby spędzić go sama ze sobą.

Czasami wolontariusze, tak jak Ewa, towarzyszą jednemu z rodziców, którzy przyjeżdżają z dzieckiem na leczenie do Polski i po prostu potrzebują wsparcia, kontaktu z drugą osobą.

Anna Jędrych wspomina historię, kiedy poproszono ją, by spędzała czas z młodą kobietą w wieku jej córki, która przebywała w ośrodku perinatalnym. Wiele rozmawiały. To doświadczenie także u Anny zmieniło perspektywę postrzegania niektórych aspektów życia, pomogło docenić nawet te drobne rzeczy w codzienności.

Gabriela podkreśla, że dbanie o potrzeby rodziców chorych dzieci jest także bardzo istotne. Dlatego np. raz do roku Fundacja zaprasza mamy i ośrodek zamienia się w studio metamorfoz, z którego mamy wychodzą nie tylko odmienione, lecz także zadowolone. Na prośbę kobiet spotykają się one średnio co dwa miesiące i biorą udział w przeróżnych warsztatach. Tańczyły bachatę, malowały na jedwabiu, gotowały.

Mogą też się wzajemnie wspierać, wymieniać doświadczeniami. Wiedzą, że nie zostały same z tym, co przyniósł im los.

Każda rodzina inaczej radzi sobie, kiedy na jej drodze pojawia się choroba dziecka. Pomimo tego, że Fundacja stara się robić wszystko, żeby pomóc rodzinie w ich sytuacji, to niestety czasami dzieci, chociaż to one są chore, pocieszają rodziców. Małgorzata mówi: – Bardzo często te dzieci wspierają swoich rodziców. Są dzieci, które mówią wręcz swoim rodzicom „nie martw się, jak ja umrę, będziesz miał jeszcze tę osobę i tę osobę, nie przejmuj się”. To wszystko zależy od sytuacji. Z reguły, jeśli rodzic się łamie, to dziecko jest silniejsze. To jest naturalne, często widziałam w szpitalu, że dziecko pocieszało rodzica.

Wolontariuszka mówi, że wszystko zależy od podejścia do choroby. Wspomina nastolatkę, która przebywając w szpitalu, nie tylko motywowała mamę do uczestnictwa w warsztatach plastycznych, obcinała włosy koleżankom nowym na oddziale, to jeszcze z poczuciem humoru celebrowała codzienność, nie poddając się chorobie.

Małgorzata mówi: – Jeżeli rodzice też są pozytywnie nastawieni, to mam wrażenie, że mimo wszystko inaczej przyjmują odejście dziecka. Jak jest naprawdę, tego nie wiem.

Unikalna, pozytywna atmosfera, jak na Pałac przystało

Zdaniem Ewy: – Dla ludzi chyba najbardziej przeraźliwe jest słowo hospicjum, bo każdy ma wrażenie, że tutaj tylko dzieciaki przychodzą i odchodzą, ale rzeczywistość jest zupełnie inna. W sumie te dzieciaki funkcjonują normalnie, śmieją się, i wolontariusz przychodzi tu nie po to, żeby płakać nad nimi, bo płacz nikomu nie pomaga i dzieciaki tego nie oczekują. Oczekują zupełnie czegoś innego. Chcą, żeby pokazać im, że jest inne życie. Przeczytać jakąś książkę, pośpiewać, pobawić się, czy nawet pospacerować, poprzytulać, pobyć z nimi. Tu jest zupełnie inaczej, niż to sobie ludzie wyobrażają.

Bogdan Bukowiecki uważa, że w Gajuszu jest zdecydowanie więcej tych radosnych dni. – Wiedząc, że opiekujemy się np. takimi dziećmi, które nie będą długo żyć, to jak się o tym pomyśli, to powinniśmy jeszcze bardziej się starać, żeby ten ich dzień był jak najprzyjemniejszy. Ideałem jest, żeby być życzliwym, ciepłym i żeby dzieci nie odczuły żadnych negatywnych emocji. Jedyna filozofia, jaka mi tutaj przyświeca, to ta, że musimy robić dla dzieci wszystko, co możemy.

Kiedy dzieci odchodzą

Zdarzają się te trudne dni rozstania z małymi pacjentami. Śmierć bliskich zaskakuje człowieka, nawet gdy teoretycznie jesteśmy przygotowani, że wkrótce nadejdzie. Małgorzata swoją rolę jako wolontariusza widzi zarówno we wspieraniu dziecka i rodziny w chorobie, jak i w odchodzeniu. Wolontariuszka uważa, że w pewnym momencie trzeba pozwolić dziecku spokojnie odejść, i to bywa dla rodziców najtrudniejsze.

Żaneta mówi: – Kiedy się przychodzi do Gajusza, do hospicjum to trzeba mieć świadomość, że śmierć wita u progu, że ona tu jest, że dzieciątko jedno czy drugie weźmie wcześniej czy później. Kiedy patrzymy, jak dziecko cierpi, jak te wszystkie urządzenia chodzą przy nim, powiem szczerze, że kształtuje się to w człowieku, że ta śmierć przyjdzie naprawdę. Człowiek musi się z tym oswoić, że dziecko zabrały aniołki, że go nie ma i teraz już na pewno nie cierpi, jest mu dobrze. I ja to sobie tak tłumaczę, że jest mu lepiej.

Każdy wolontariusz przeżywa spotkanie ze śmiercią podopiecznych indywidualnie i próbuje zrozumieć je na własny sposób. Część rozmówców dzieliła się tym, że gdy dziecko odchodzi, towarzyszy im oczywiście poczucie straty i pustki, ale jednocześnie czują ulgę, że przestało cierpieć.

Bogdan stara się nie zadawać sobie pytań, dlaczego tak się dzieje, że dzieci chorują, cierpią, umierają, bo jak twierdzi, wie, że nie znalazłby na nie odpowiedzi. Skupia się na tym, by jak najlepiej opiekować się dziećmi, mówi, że dla wielu z nich „jesteśmy całym światem”. – Większość dzieci nie ma rodzin, które je odwiedzają, więc my naprawdę jesteśmy jedynymi dorosłymi, którzy się o nie troszczą i trzeba o tym pamiętać. […] Prawda jest taka, że ten obraz świata, który te dzieci widzą, zależy od nas. Jak się tak do tego podchodzi, to warto dać z siebie dużo dobra, ciepła, troskliwości i życzliwości dla tych dzieci.

Bogdan zwraca też uwagę na bardzo istotną kwestię – aby znaleźć odpowiedni balans. Zaangażować się, ale umieć też oddzielić to od życia prywatnego, aby zbyt szybko się nie wypalić.

Z tego też względu, jak mówi opiekunka wolontariuszy: – Dbamy o równowagę pomiędzy tym, co daję i biorę. Dlatego jak tylko mamy taką możliwość, to wychodzimy systematycznie z wolontariuszami do kina, oferujemy relaksujące zajęcia, dbamy o to, aby celebrować Dzień Wolontariusza, ale przede wszystkim odpowiadać na ich indywidualne potrzeby, tak aby ich praca była łatwiejsza.

Można też pomagać Fundacji Gajusz w plenerze, uczestnicząc w akcjach i kwestach (archiwum Fundacji Gajusz)

Można też pomagać Fundacji Gajusz w plenerze, uczestnicząc w akcjach i kwestach (archiwum Fundacji Gajusz)

Wolontariat może być też drogą do zatrudnienia

Koordynator wolontariatu zauważa: – Bardzo dużo wolontariuszy znajduje u nas zatrudnienie, i to jest cudowne, bo to jest człowiek, którego nie trzeba sprawdzać i ma poczucie misji.

Bogdan, który swoją przygodę z Gajuszem rozpoczął jako wolontariusz w hospicjum domowym, po pewnym czasie zostawił poprzednią posadę i podjął pracę w Pałacu. Jak mówi: – Dzięki tej zmianie robię coś, co naprawdę lubię, tzn. poprzednią pracę też lubiłem, ale ona ewidentnie była tylko pracą, bez takiego zaangażowania emocjonalnego i poczucia, że robię coś dla innych. Tutaj znalazłem jakby dwa w jednym, i bardzo mi to odpowiada.

Żaneta też od jakiegoś czasu pracuje jako opiekun w Tuli Luli, koordynuje także pracę wolontariuszy właśnie w ośrodku preadopcyjnym. Nie zaprzestała jednak przygody z wolontariatem i wciąż pomaga Jagience i jej rodzinie.

Działając bezinteresownie, otrzymujesz dużo więcej

Dawanie jest nie tylko gestem dobrego serca. Gdy czynimy coś dla drugiego człowieka, przynosi to nam wiele pozytywnej energii, spełnienia i satysfakcji. Czasami otrzymujemy znacznie więcej, niż kiedykolwiek byśmy się spodziewali.

Ewa w Fundacji poznała Julkę, która swym zniewalającym uśmiechem oczarowała wolontariuszkę i znalazła miejsce w jej sercu. Bardzo krótko po tym, jak się spotkały, została opiekunem prawnym dziewczynki, teraz czyni starania, by stać się jej rodziną zastępczą.

Ewa przychodzi do małej codziennie, towarzyszyła jej też w wyprawie na operację do Krakowa. Ze wzruszeniem docenia każdy moment spędzony z Julką, która przyzwyczaiła się już do ramion Ewy i w nich najszybciej się uspokaja. Chociaż z powodu zapalenia oskrzeli dziewczynka nie mogła przyjść do domu Ewy na święta, to i tak spędziły je wspólnie w Gajuszu, podobnie sylwestra. Jak zapewnia wolontariuszka: Julka rozkochała w sobie jej rodziców i siostrę, wszyscy czekają, aż wreszcie zamieszka z Ewą.

Spełnione marzenie – miłość odnaleziona w Pałacu (archiwum Fundacji Gajusz)

Spełnione marzenie – miłość odnaleziona w Pałacu (archiwum Fundacji Gajusz)

Anna Michalska twierdzi, że człowiek uczy się przez cały czas, a pobyt w Gajuszu jest dla niej wielką szkołą życia. Wolontariuszka mówi także o byciu w Fundacji: – Przede wszystkim to jest radość. Jak ja wracam wieczorem i idę spać, to jestem zadowolona, że mogłam coś zrobić, poświęcić trochę swojego czasu, czegoś się dowiedzieć. Radość z dobrze minionego dnia. Nie lubię seriali, nie umiałabym od rana do wieczora siedzieć, oglądać i nie wychodzić z domu, czy siedzieć przed komputerem. Ile można sprzątać, gotować. Wszystko to robię, wszystko to zdążę zrobić. Wolę jechać do dzieci i wtedy wiem, że ten dzień minął pożytecznie, a nie tylko na łażeniu po sklepach i oglądaniu seriali. Jest tu tyle ciepła, radości, że człowiek nawet nie potrafi nazwać tych uczuć, które dostaje, to trzeba przeżyć samemu, tego się nie da powiedzieć.

Żaneta ma wrażenie, że Fundacja pozwoliła jej się otworzyć na ludzi. Ponadto zauważa: – Wolontariat w hospicjum zrobił ze mnie osobę wrażliwą, ale też twardo stąpająca po ziemi. Przebywając z dziećmi w hospicjum, zdałam sobie sprawę, że moje problemy są takie tyci, tyci. Przychodziłam do domu i myślałam, nic się nie stanie, jak tego nie zrobię. Często sobie uświadamiałam, a już cztery lata jestem w Fundacji, dwa spędziłam w hospicjum stacjonarnym, że naprawdę jestem twardą osobą. Trudno mi jest się czasem wzruszyć, ale jak przychodziłam do domu, to te wszystkie emocje opadały i zdarzało się, że ryczałam jak bóbr.

Małgorzata widzi jeszcze inne walory pomagania: – Wolontariat bardzo rozwija. Funkcjonując w firmie, obracamy się cały czas w tym samym środowisku. Wolontariat daje możliwość spotykania się z różnymi ludźmi. Czasami na szybko uczę się niektórych tematów. Jedno dziecko chce robić statki towarowe, drugie transformator, a ja nie mam o tym zielonego pojęcia. Pamiętam zajęcia, kiedy weszli sami chłopcy i spokojnie sobie powiedziałam: to dzisiaj robimy rakietę. A jedno dziecko zadaje mi pytanie: a jak to się robi? A ja sobie sama w myślach odpowiedziałam: jeszcze nie wiem, zaraz muszę wymyślić. A dzieci są bardzo dociekliwe i pytają o różne szczegóły. Dużo się nauczyłam, i to jest bardzo inspirujące. Poza tym nawiązujemy bardzo ciekawe kontakty, bo tutaj jesteśmy w gronie wolontariuszy, gdzie każdy robi coś innego.

Marzenie, które przyniosło niezwykłą miłość

Ewa z ogromną radością mówi: – Jedno moje marzenie się spełniło. Chciałam mieć dziecko. Wiem, że Julka z pewnych chorób się na pewno nie wyleczy, ale chciałabym pomóc jej w rozwoju, pokazać inne życie, bo od urodzenia praktycznie cały czas była w szpitalu, w pozycji leżącej, nie zna świata z zewnątrz. Raz czy dwa razy tylko byłam z nią na spacerze, bo wtedy pogoda sprzyjała. Dlatego chciałabym pokazać jej jak najwięcej.

Aż promienieje, gdy opowiada o małej Julce. Jak opisuje Ewa, chociaż dziewczynka ma problemy z serduszkiem, jest jednokomorowa, to dobrze się rozwija. Mimo to jej prawna opiekunka chciałaby zasięgnąć jeszcze konsultacji, m.in. u profesora Malca z Krakowa.

Ewa dodaje: – Teraz moim największym marzeniem jest wygrać dużo pieniędzy, żebym mogła Julkę zaadoptować, wtedy mogłabym jej też bardziej pomóc i byłaby prawdziwa bajka, jak z pałacu.

Oprócz wolontariatu Fundację można wesprzeć na różne sposoby: uczestnicząc w akcjach, przekazując 1 proc., kupując produkty. Więcej szczegółów znajduje się na podstronie Pomóż teraz.

Tagi:

Wykorzystujemy pliki cookies, by dowiedzieć się, w jaki sposób użytkownicy korzystają z naszej strony internetowej i móc usprawnić korzystanie z niej. Dalsze korzystanie z tej strony internetowej jest jednoznaczne z zaakceptowaniem polityki cookies, aktualnej polityki prywatności i aktualnych warunków użytkowania. Więcej informacji Akceptuję